Bohun zatrzymał się, zdyszany, poraniony, pokryty krwią i potem. Uśmiech tryumfu wykrzywił jego twarz.
– Oto jest znak od Boga! Oto nadzieja na zwycięstwo! Bracia! Na obóz! Bij Lachów!
* * *
Przyjemski zamarł, widząc, co wydarzyło się w taborze. Stojąc na wale reduty, spoglądał na płonący obóz, na uciekającą czeladź, na wybuchające wozy z prochem, płonące namioty, sterty siana i słomy. Płomienie odcięły ich od jazdy Sobieskiego i Odrzy wolskiego, sięgały coraz bliżej, już lizały skarpy redut. Pomiędzy piechotą niemiecką i szkocką wstał szmer, potem krzyk przerażenia.
Kozacy szli na nich ze wszystkich stron. Nadciągali od jarów, wynurzali się z lasów. Parli przed siebie jak niepowstrzymana fala, która samą swą wielkością zalać miała umocnienia, szańce i ostrogi.
– Staaaaać! – zakomenderował Przyjemski. – Do dział!
Puszkarze i lontownicy pod wodzą Krzysztofa Grodzickiego rzucili się do armat, szybko i sprawnie podtoczyli je na artyleryjskie ławy, zapalili lonty, pochodnie i kwacze. Przyjemski podszedł wolno do największej armaty. Czterdziestoośmiofuntowa kolubryna Smok, lana w warszawskiej ludwisarni Ludwika Tyma, zdobiona gmerkiem Orła i Pogoni, czekała już na niego. Generał wziął od puszkarza lontownik, poklepał pieszczotliwie spiżową lufę działa. Obejrzał się na swoich ludzi.
– Gotuj broń!
Niemieckie i szkockie regimenty wystąpiły na wały z nabitymi muszkietami i arkebuzami. Żołnierze jak jeden mąż złożyli lufy na forkietach. Z głuchym trzaskiem opuścili kurki na panewki, bez zwłoki wsunęli do nich lonty.
Kozacy wyszli już na pochyłość wiodącą do polskich stanowisk, a potem puścili się biegiem. Od nadciągających szeregów zaporoskiej piechoty nadszedł okrzyk, ryk zwycięstwa dobywany z tysięcy gardzieli.
Przyjemski przyłożył lont do zapału. Smok ryknął ogniem, jęknął spiżowym basem i szarpnął się w tył od odrzutu. Ognista kula wpadła w szeregi zaporoskiej piechoty, rozrywając ludzi na sztuki, masakrując, siejąc dokoła skrwawionymi szczątkami. Zrykoszetowała na kamiennym podłożu, przemknęła ponad głowami nacierających i ścięła drzewce wielkiej, malinowej chorągwi zaporoskiej z archaniołem.
Armaty ryknęły ogniem jak jeden mąż. Kule uderzyły w zbitą masę czerni, robiąc w niej wyrwy, wyrzucając w powietrze martwe ciała, zbryzgując krwią ziemię i mołojeckie świty. Kozaków to nie wstrzymało. Popędzili ku szańcom z łomotem tysięcy stóp, dławiąc się krzykiem i dzikim wyciem. A kiedy wyszli już na ostatni kawałek równiny, w oczy spojrzało im tysiące czarnych luf muszkietów.
– Feuer! – zakomenderowali oberszterzy.
Muszkiety i arkebuzy zagrzmiały równą salwą. Błysk ognia przeleciał wzdłuż ściśniętej linii niemieckiej i szkockiej piechoty. Ołów przeorał szeregi zaporoskie; pułki wstrzymały się w biegu na chwilę, gdy setki, tysiące ciał w jednej chwili padły na ziemię.
Kozacy odpowiedzieli godnie. Wystrzelili dwa razy, poprzez prochowe dymy i opary. A potem rzucili się pędem ku wałom. W jednej chwili setki drabin opadły na nie z rozmachem, a tysiące mołojców poczęło wspinać się na koronę szańców.
Niemcy i Szkoci chwycili za pałasze, szable i rapiery. A potem spadła na nich zaporoska nawała. Walczyli wręcz na wałach, bili się z Kozakami na życie i na śmierć, lecz Zaporożcy odpychali ich coraz dalej od umocnień. Jedynie straszni Szkoci nie ustępowali pola, choć krew zalewała im oczy, choć wzdłuż ławy wałowej utworzył się wkrótce cały stos martwych ciał i jęczących rannych, z zaciekłością wyrąbywali sobie drogę claymorami. Ręce omdlewały im od morderczej pracy. Bili się jednak z wściekłością, walczyli w szale, spychając Kozaków z wałów, odrąbując ręce chwytające za krawędzie palisady.
Fala zaporoskiej piechoty pokryła wały doszczętnie. Mołojcy wdzierali się po drabinach, wdrapywali na górę, krzycząc, gryząc, tnąc szablami, strzelając z przyłożenia z arkebuzów i rusznic. I wygrywali. Powoli ich przewaga zwiększała się.
– Do redut! – krzyknął Przyjemski. – Cofać się do redut!
Bitwa była przegrana. Za plecami mieli straszną ścianę ognia i dymu, a przed sobą morze kozackich głów, które wdzierało się coraz dalej i dalej w głąb wałów.
Szkoci i Niemcy wycofywali się, wyrębując drogę pałaszami. Co najmniej połowa muszkieterów legła pokotem na pobojowisku przy wałach, a reszta z trudem torowała sobie drogę odwrotu.
Ćwierćkartauny i oktawy z redut wystrzeliły prosto w kłębiący się tłum przeciwników. Szkoci i Niemcy dopadli do umocnień, wbiegli do środka, zamknęli bramy. I to był koniec. Skrwawione zaporoskie pułki otoczyły ich ciasnym pierścieniem. Ryk zwycięstwa dobył się ze wszystkich kozackich gardeł.
– To koniec! – krzyknął Przyjemski do Krzysztofa Grodzickiego. – Uciekaj, waść! Za ciurę się przebierz!
– Wszyscy tu umrzemy! – rzekł ponuro Cyklop. – Wszystkich nas jednaki koniec czeka. Bywaj, panie Przyjemski. A jeślim grzechy miał względem ciebie, tedy mi odpuść!
– Jako w niebie, tak i na ziemi.
Szkoci i Niemcy wbili w ziemię pałasze. Przez krótką chwilę żołnierze padali sobie w objęcia, wybaczali krzywdy, dzielili się ostatnimi bukłakami wody i gorzałki, po raz ostatni ściskali sobie dłonie.
A potem zagrzmiały działa, wystrzeliły w górę płomienie. Kozacy ruszyli do szturmu.
* * *
Sobieski wiedział, że wszystko stracone. Cały obóz stał w ogniu, płomienie odgradzały jazdę polską od broniącej redut i szańców piechoty Przyjemskiego. Poprzez dym widział, że trwała tam walka, a Niemcy i Szkoci bili się u wałów wręcz, odpierając szturmy kozackiej piechoty. Widać było, że reduty nie utrzymają się długo bez pomocy. Lecz odsiecz nie miała jak do nich dojść!
Przyszły król Rzeczypospolitej siedział na Złotogrzywym, z buławą w ręku pośród towarzyszy husarskich, wśród stających dęba z przerażenia koni, huku wystrzałów, rżenia wierzchowców, jęku umierających, krzyków żołnierzy tratowanych przez końskie kopyta.
Kozackie pułki szły do ataku. Lecz tym razem Zaporożcy posuwali się w stronę polskiego obozu pod osłoną dwóch taborów. Mołojcy nieśli ogromne kobylice i drewniane kozły, kryli się za hulajgorodami, wiedli taborowe wozy z gnojem i piaskiem, połączone w rzędy, skrępowane linami i łańcuchami. Za tymi osłonami kryli się strzelcy prowadzący nieustanny, bezlitosny ogień. Kule z rusznic i arkebuzów zabijały konie, wbijały się w szczeliny zbroic, krzesały iskry na husarskich napierśnikach, przebijały kolczugi pancernej jazdy. Trzykrotnie chorągwie polskie dopadały do ruchomych stanowisk kozackich. Trzykrotnie uderzały z szablami na kobylice i wozy. I za każdym razem odstępowały, pozostawiając stosy trupów. Aby złamać szyk zaporoski, Sobieski potrzebował piechoty. A Niemcy Houvaldta i Szkoci Butlera zostali odcięci za ścianą płomieni.
– Nie strzymamy! – krzyknął Odrzywolski do Sobieskiego. – Ratuj się, miłościwy panie!
– Nie będę uciekał! – rzekł Sobieski. – Miło mi przy was umierać!
– Kozacy zwierają szyki. – Odrzywolski wskazał buławą zasnute dymem wystrzałów błonie. – Jeszcze jest czas na ucieczkę.
– A ty, panie bracie?
– Ja już raz uciekłem spod Cecory. Natenczas dałem sobie słowo, że nigdy więcej!
– Miłościwy panie. – Pokryty krwią, zbryzgany błotem Dantez uchylił kapelusza przed Sobieskim. – Tam na lewo jest przerwa. Weź husarię! Przebijaj się!
– Dantez? Ty jeszcze żyjesz?
– Pan Bóg pozwolił. Wasza miłość, zaufaj mi, ja poprowadzę!
– Nie będę uciekał!
– Panie Marku, twoim obowiązkiem jest donieść szlachcie o tym, co tu się stało. Jan Kazimierz nas zdradził, wydał na śmierć! Musisz o tym opowiedzieć! I samemu zostać... królem!
Sobieski rozejrzał się dokoła, spojrzał na pole usiane trupami, na pokrytych kurzem i krwią towarzyszy, na leżących pokotem skrzydlatych rycerzy. Wsparł się pod boki i stał tak, jak ostatni władca zniszczonej, skrwawionej wojnami Rzeczypospolitej, tuż obok buńczuka i królewskiej chorągwi koronnej.