– Dobrze – rzekł. – Wrócę tu i pomszczę was!
Zdziesiątkowana chorągwiew husarska zerwała się do lotu. Ziemia zadudniła, gdy wpadli w prochowe dymy wystrzałów. Kozacy dostrzegli ich od razu, wzięli na cel. Grad kul posypał się na rotę, ale husaria szła już jak wicher, obalając wszystko po drodze. Dopadli tak do zaporoskich wozów, za którymi ukrywali się strzelby. Dantez miał rację! Z tej strony nie było kobylic, ani hulajgorodów, tylko zwykłe, nienakryte pałubami kolasy.
Zaporożcy wypalili im prawie w twarze. Gdzieniegdzie jęknął człowiek, zwalił się koń. Ale czasu już nie było. Chorągiew dopadła wozów w największym pędzie, rozszalałe rumaki wspięły się... I przeskoczyły nad nimi.
Husarze przeszli jak burza przez tabor, roztrącając czerń i mołojców końskimi piersiami, tratując kopytami, przebijając się przez wozy i watahy czerni. Wypadli w końcu na błonie tuż przy rzece, wyszli niby z odmętów prosto na jasny blask słońca. Chorągwie i proporce załopotały żywiej, wiatr zaszeleścił husarskimi skrzydłami. Byli wolni...
Jeźdźcy skręcili na północ, wypadli poza zarośla i dąbrowy, popędzili wprost ku słońcu, wzdłuż stromej skarpy, będącej w istocie brzegiem jaru.
Ledwie przebyli sto kroków, gdy na krawędź wąwozu wpadła kozacka piechota. Dostrzegli morze szarych i zielonkawych świt, futrzanych kapuz, kołpaków i wygolonych łbów. Las arkebuzów, rusznic i półmuszkietów opadł w dół.
– W konie! – ryknął Sobieski. – Przebijemy się!
Rumaki ruszyły najwyższym pędem, mknąc jak uskrzydlone ptaki.
Zaporożcy dali ognia. Pierwszy, drugi, trzeci szereg przyklękał po kolei, ustępując miejsca następnym. Niskim basem ryknęły regimentowe działa piechoty...
Sobieski pochylił się nisko ku końskiemu karkowi. Tuż obok świszczała i wyła śmierć. Walili się z siodeł skrzydlaci rycerze, kwiczały ranne i zabijane konie. Gdy podniósł głowę, nie dostrzegł wokół siebie nikogo. Pędziły obok niego same wierzchowce bez jeźdźców. Jak okiem sięgnąć, dostrzegał puste terlice, kulbaki i łęki, zakrwawione rumaki, podjezdki i dzianety.
Sobieski nie był sam. Tuż obok cwałował na argamaku Dantez.
– Uciekaj wasza miłość! – krzyknął. – Orda!
Sobieski obejrzał się. Od strony kozackiego obozu pędziła już za nimi ćma tatarska.
– Wasza miłość! – krzyknął Francuz. – Ja ich zatrzymam! Ty uchodź!
– Stój! – krzyknął Sobieski. – Stój, Dantez...
Francuz wstrzymał konia. Argamak zarżał, rzucił łbem, ale posłusznie zawrócił. Dantez porwał za rapier, a potem skoczył ku nadciągającym Tatarom.
– Vive la Fra... – zdążył tylko krzyknąć.
Wpadł między ordyńców, zniknął, przepadł wśród Tatarów.
Sobieski pędził przed siebie jak na skrzydłach. Szybko odpiął i cisnął precz karmazynową delię, zrzucił kołpak, aby odciążyć wierzchowca.
– Leć Złotogrzywy... Leć ku wolności – wyszeptał do ucha konia.
A potem kula wystrzelona z falkonetu wpadła prawie pod nogi rumaka. Złotogrzywy skoczył w bok. Sobieski wyleciał z kulbaki, padł na ziemię... Złotogrzywy pędził dalej razem z resztą koni. Chwila jeszcze i zbocze jaru rozstąpiło się. Wierzchowce wpadły na wzgórze, przebyły dąbrowę, a potem roztoczył się przed nimi szeroki step zalany blaskiem słońca. Husarskie konie, bojowe rumaki wykarmione na usłanych kwieciem łąkach Wielkiej i Małej Polski, mierzyny i podjezdki z mazowieckich zaścianków, anatolijczyki i dzianety z magnackich stadnin Rusi Czerwonej i Podola, pędziły przez step ze Złotogrzywym na czele. Koń Sobieskiego wyciągnął przed siebie łeb i gnał w cwale poprzez trawy i bodiaki. W biegu rozluźnił mu się popręg i napierśnik, zsunęła się i spadła terlica z czaprakiem, pękł nachrapnik, rozpięło się podgardle tręzli, munsztuk wysunął się z pyska, uwalniając konia od pańskiej ręki. Złotogrzywy wydostał się z pola bitwy, z rzezi i ognia. I biegł, jak wolny duch Polski, dopóki nie roztopił się w oparach i mgłach, póki nie rozwiał się w blaskach zarania...
* * *
Bohdan Zenobi Chmielnicki, hetman wojska zaporoskiego zmrużył skośnawe, przekrwione oczy. Uśmiech wykrzywił jego wąskie wargi.
– Ot, i zwycięstwo przy tobie, Jurku – rzekł do Bohuna. – Zacnieś z Lachami się sprawił. Możesz być pewien nagrody.
Bohun nic nie odpowiedział. Bez słowa cisnął hetmanowi pod nogi szczerozłotą buławę Kalinowskiego. Z tyłu Zaporożcy rzucali na stos chorągwie koronne. Chmielnicki pokiwał głową. Wyjątkowo dziś był trzeźwy. Widać Wyhowski nie pozwolił mu pić od rana.
– Co mam uczynić z jeńcami? – zapytał pułkownik kalnicki.
– I widzisz ty, Jurku – rzekł Chmielnicki cicho. – Na co to było Lachów słuchać, a układać się z nimi? Wżdy wszyscy oni zdradnyki. Pytasz, co z jeńcami uczynić? To ja ci rzeknę: martwy pies nie kąsa. Wyrezaj wszystkich. Nam oni na nic!
– Co ci da wymordowanie Lachów?
– Jak ich wyreżem, odejdą wam z Wyhowskim amory k’ Rzeczypospolitej. Bo nigdy już ona tego nie wybaczy. Nigdy już ty, ani żaden zaporoski hetman nie pomyśli, że można by Ukrainę na powrót z Koroną związać. Bo i ja sam czasem miewam takowe myśli, coby jednak wrócić, pokłonić się królowi, jakem pod Zborowem uczynił. I nie wiem wtedy ja, czy łbem o ścianę walić, czy niewolnika kazać ścinać, czy z rozpaczy się zapić. A tak, kiedy z jeńcami skończysz, nie będziemy się miotać jakoby w apopleksyjej między Rzecząpospolitą a swobodą naszą, albo obcym władcą. Ot i koniec, nie będzie więcej pokoju z Lachami. Tego jednego jestem pewien. Tak więc wszystkim im gardła ureżesz!
– Ja tego nie uczynię.
– Nie uczynisz? No widzisz, a oni bandurzystę twojego Tarasa Weresaja na pal nawlekli! Takie to i Lachy. Ty do nich szczerze, a oni kamień za pazuchą.
– Jak to?! – zakrzyknął Bohun. Kolana ugięły się pod nim, a przez poznaczoną bliznami twarz przebiegł skurcz. – Toż ja go prawie usynowił!
– A Lachy go ubili – rzekł Chmielnicki, uśmiechając się złośliwie. – Będzieszli żałował psom lackiej posoki?
Siedzący w kącie namiotu grubawy Nuradyn Sołtan przerwał żucie daktyli i wypluł je na rękę jednemu z niewolników.
– Allach Akbar! – rzucił wściekle. – Czy ja dobrze słyszał? Czy ty, przeklęty, wiarołomny giaurze chcesz dotykać mego jasyru?!
– Zapłacę za każdą głowę. – Chmielnicki nagle zrobił się uczciwy. – Sto tysięcy dukatów za wszystkich Lachów.
– Ja tego nie zrobię – sapnął Nuradyn. – Nie będziemy rzezać bezbronnych.
– Zapłacę nohajcom – mruknął kozacki hetman. – Dam jeszcze dziesięć tysięcy.
– Gotowizną! Zaraz!
– Tylko beczki odbiją.
– A ja – rzekł Bohun – chcę żywcem jednego jeńca. Zapłacę. Zapłacę dobrze.
– Za kogo?
– Za starostę krasnostawskiego, Marka Sobieskiego.
– Jak go poznać?
– Ma na ręku srebrny sygnet z Janiną. To jest z herbem wyobrażającym pole w polu.
– Dobrze, Jurku – rzekł Chmielnicki. – Za wiktorię nagroda ci się słusznie należy. Jedź tedy do nohajców i przekaż im, że czas z Lachami kończyć.
* * *
Wiedli ich przez stepy cały dzień. Ordyńcy popędzali jeńców razami nahajów, dobijali rannych i padających z wycieńczenia. Armia Chmielnickiego szła na Jampol, starym szlakiem biegnącym od Czehrynia do Jass. Daleko z tyłu pozostało wśród mgieł i nadrzecznych łęgów zakrwawione, usłane trupami pole batowskie, na którym panowały teraz wilki i kruki. I bardziej dzicy niż zwierzęta chłopi – rezuny znad Bohu, którzy przekradali się chyłkiem, aby rabować trupy. Tam pod ich łyczakami leżała potęga Rzeczypospolitej; w prochu i pyle poniewierały się husarskie skrzydła i chorągwie, szlacheckie sygnety i pierścienie, buńczuki i szable... Przyjemski, Sobieski, Korycki i Grodzicki szli w tłumie towarzyszy, pocztowych, ciur i żołnierzy z regimentów cudzoziemskiego autoramentu. Poranieni, pokryci zakrzepłą krwią, gnali bez tchu i chwili wytchnienia.
– Aby tylko orda jasyr podzieliła, a już dobrze będzie – jęknął Korycki. – Ja znam Achmeta, Tatara budziackiego, bo to mój pobratymca. On nas uratuje!