– Ciszej – mruknął Cyklop Grodzicki. – Zaraz jasyr podzielą, bo nowe Tatary jadą!
Kozacy i nohajcy zwolnili, pozwolili zatrzymać się strudzonym jeńcom. Do strażników podjeżdżały coraz to nowe grupy ordyńców. Sobieski przypatrywał się, jak rozmawiali, krzycząc i wygrażając. A potem nowo przybyli ruszyli w stronę jeńców.
Czterech Tatarów podjechało bliżej – ich przywódca w szyszaku turbanowym, kolczudze i kożuchu utkwił czarne, skośne oczy w Grodzickim.
– Allach! – zawołał, klepiąc się po tłustym kałdunie. – Mirza Grodzicki! Już on nasz!
Na jego znak ordyńcy skoczyli do przodu, chwycili i wywlekli Cyklopa spomiędzy wynędzniałych więźniów. Szybko poderwali go, wsadzili na konia. Któryś narzucił na grzbiet szlachcica stary, wytarty kożuch, inny zerwał mu z głowy kołpak i nałożył futrzaną, tatarską czapkę. Chwila jeszcze – zanim ktokolwiek zdołał się opamiętać, ordyńcy odjechali galopem od jeńców.
– Co to, do kroćset, ma znaczyć? – zapytał Przyjemski. Nie doczekał się odpowiedzi. Nohajcy popędzili kolumnę do dalszego marszu. Co chwila jednak do jeńców przypadały grupki Tatarów, chwytali po dwóch, po trzech żołnierzy – wybierając zwykle co znaczniejszych ubiorem. Wszystkich wsadzali na konie i... ubierali po tatarsku.
– Waszmościowie! Waszmościowie! – zakrzyknął znajomy głos.
Sobieski spojrzał w bok. Przez tłum przeciskał się do nich długowłosy mężczyzna w porwanym, zakrwawionym kolecie.
– Dantez?! Wszelki ducha Pana Boga chwali! Ty żyjesz?
– Co to za życie, proszę waszmości.
– Usiekłeś choć któregoś?
– Rapierem nawet nie zdążyłem się zastawić. Wzięli mnie, psie juchy, na arkan i tylem zwojował. Ale nie czas o tym. Waszmościowie, trzeba stąd uchodzić.
– Jeno jak? Na skrzydłach?
– Waszmościowie, do Tatarów Kozacy przyjechali. Krzyczeli, coby wszystkich jeńców wyrezać.
– Nie może to być – rzekł Korycki. – Tatarzy jeńców nie mordują. Przecie nas dla okupu wzięli.
– Albo to znasz ruski?
– Po polsku wołali, aby ordyńcy wyrozumieć mogli.
– Pożyjemy, obaczymy.
Kozacy i Tatarzy przygnali ich na łąkę przy niewielkiej rzeczce. Sobieski dojrzał, jak spoza drzew przy strumieniu wyjeżdża spory orszak mołojców, na czele którego jechał ogromny mąż o skośnawych, czarnych brwiach i długich, posiwiałych wąsach. To był Bohdan Zenobi Chmielnicki! Hetman kozacki wskazał buławą jeńców.
– Hałła! Hałła! – rozdarły się liczne głosy.
Spoza drzew, zza wysokich traw wypadli zbrojni. Nie byli konno, nie nosili zbroi ani kosztownych szat. Przyodziani w skóry i kożuchy obrócone wełną na wierzch, wyglądali bardziej na watahę dzikich zwierząt niż wojowników z ordy. Starosta poznał ich od razu. To byli Nohajcy – najdziksi i najstraszniejsi z Tatarów.
Jak burza wpadli między jeńców, tnąc, bijąc, rozwalając głowy bułatami i ordynkami, kłując spisami. Żołnierze wzburzyli się, chcieli uciekać, ale nie było dokąd. Ława konnych Tatarów zaciskała się z tyłu i z boków. A potem od czoła kolumny podniósł się straszny, przenikliwy okrzyk setek gardeł:
– Jezus! Mario!
Tatarskie szable cięły Lachów bez litości, smagały ich po twarzach i rękach. Jeńcy padali, kulili się, uciekali. Czasem stawiali rozpaczliwy opór, łamany siłą spis i kiścieni. Nohajcy ścinali głowy, odrąbywali dłonie składające się do modlitwy.
– Jezus! Jezus! – poniosły się głośnie krzyki nad polem rzezi.
Nohajcy zadygotali, słysząc te wołania. Poczęli zabijać modlących się. Siekali po gardłach, po karkach, po głowach, rozwalali usta szepczące imię Zbawiciela.
– Mości hetmanie wojska zaporoskiego! – zakrzyknął Przyjemski, dostrzegając, iż Chmielnicki zbliżył się do miejsca kaźni i stał niemal o pół strzelania z łuku. – Nie rozlewaj na darmo krwi chrześcijańskiej! Nie gub synów koronnych bez powodu! Nie ściągaj na Ukrainę gniewu Bożego po wsze czasy!
Chmielnicki spojrzał na niego zimno. Wskazał buławą. Ordyńcy skoczyli ku generałowi; bijąc go kiścieniami, przewrócili na ziemię. A potem poczęli dźgać spisami i ostrzami szabel, tłuc masłakami na śmierć.
Sobieski nie czekał. Gorączka trawiła jego głowę, czuł, że ledwie trzyma się na nogach. Odwrócił się do Danteza i wyciągnął z zanadrza splamiony krwią zwitek papieru.
– To jest ugoda batowska, podpisana przez wojsko koronne. Weź ją, bo jak widzę szczęścia masz więcej niż rozumu. A jeśli przeżyjesz, oddaj ją Kozakom. Daj Bohunowi i powiedz... Rzeknij, że to już ostatnia zdrada kozacka była. Dzieci i wnuki pomszczą krew naszą... I powiedz... Nic już nie mów...
Sobieski wyszedł na spotkanie oprawców. Zatrzymał się i ujął pod boki.
– Stać, skurwesyny! – krzyknął. – Ja jestem królem Rzeczypospolitej! Czy wiecie, na kogo się porywacie?!
Pierwszy z Tatarów spuścił wzrok.
Sobieski stwierdził ze zdumieniem, że tamten wpatrywał się w... jego dłonie. Potem nohaj podniósł prawą rękę na wysokość twarzy i ujął się lewą za wskazujący palec. Jezu Chryste, co to miało znaczyć?!
„Chce sygnetu – przemknęło Sobieskiemu przez głowę. – Chce mego sygnetu z Janiną. A przecież włożyłem pierścień na palec Tarasowi, gdy składali go do grobu...”.
Uniósł ręce, pokazując, że nie ma żadnych klejnotów. Okrutny uśmiech wykrzywił usta ordyńca. Rzucił się ze wzniesioną szablą na szlachcica.
Sobieski nie czekał. Skoczył mu na spotkanie, padł, przeturlał się, wpadł pod nogi Tatara, podcinając go. A kiedy tamten upadł, skoczył mu na plecy i wydarł mu ordynkę z garści!
– Chodźcie tu, czubaryki! Psie syny! – wykrzyknął do pozostałych. – Chodźcie posmakować królewskiej krwi!
Skoczyli na niego we czterech. Pierwszego przyjął ciosem z zamachu, rozłupał tatarski łeb, uchylił się przed cięciem i pchnął kolejnego ordyńca prosto w brzuch.
Dwaj pozostali odskoczyli. Konni Tatarzy chwycili za łuki. Marek Sobieski opuścił broń, spojrzał wzrokiem gdzieś daleko; jego spojrzenie pomknęło na zachód, ku granicom Rzeczypospolitej.
Strzały świsnęły w powietrzu, wbiły się w jego pierś. Sobieski zatoczył się, zachwiał. Tatarzy strzelili jeszcze raz i jeszcze...
Szlachcic upadł na wznak, krew wypłynęła z jego ran, splamiła żupan, spłynęła na czarną ziemię Ukrainy.
Spojrzenie króla pobiegło w górę, ku bezchmurnemu niebu, na którym słońce chyliło się ku zachodowi, ku nieboskłonowi, na którym trwała Matka Boża, spoglądająca z wysoka na ziemię.
Taras ujął go za rękę. Pomógł wstać, skłonił się.
– Miłościwy panie – rzekł. – Jużeśmy gotowi do drogi.
* * *
– Bat’ko, jakiś Kozak chce z tobą mówić!
– Kozak? – Bohun podniósł głowę, spojrzał na Sirkę przekrwionymi oczyma. Pił od rana, próbując zabić w sobie żal i rozpacz. Żal, że Lachy zdradzili go w tak okrutny, tak podły sposób; rozpacz, że wszystko było stracone od samego początku. Pociągnął solidny łyk palanki. Od kiedy Sobieski wyciągnął mu kulę z boku, znów mógł tęgo pić. I nawet prawie przestał pluć krwią. – Czego chce?
– List przyniósł.
– Dawaj go!
Sirko odszedł od pułkownika. Bohun półleżał oparty o kulbakę, rozciągnięty na derce, wpatrzony w przedwieczorny, podolski step.
Kozak, którego przyprowadzono do Bohuna był oberwany jak proszalny dziad. Jego sukmana zwisała w strzępach niby łachman, w butach ziały dziury. Nacisnął głęboko na oczy futrzaną czapę, spod której wymykały się długie, jasne włosy. Jego oblicze, choć brudne i nieogolone było jeszcze młode. Nie nosił wąsów ani brody, jak bracia Zaporożcy, więc Bohun spojrzał nań ze zdziwieniem. Nieznajomy prowadził za sobą kulejącego bachmata, przez którego grzbiet przewieszony był duży, ciężki pakunek zawinięty w płótno.
Kozak skłonił się przed Bohunem i zdjął czapę. Bohun drgnął, zaskoczony, gdy długie włosy przybysza rozwiał wiatr. To nie był Niżowiec! To nie był żaden jego sługa, ani nikt znajomy.
– Ktoś ty?!
Przybysz sięgnął w zanadrze i wydobył zwinięty w rulon pergamin opatrzony ciężką pieczęcią wojskową. Podał go pułkownikowi kalnickiemu. Bohun rozłożył papier; nie był go w stanie odczytać, ale gdy spojrzał ha pieczęć polskiej kancelarii wojskowej, kiedy zobaczył podpisy komisarzy związku wojskowego, krzyżyki postawione przez kozackich pułkowników, zamarł, zadygotał, ścisnął papier w ręku.