– Niestety nie mogę, bo to robota na egzamin wyzwoleniowy, muszę wszystko od początku do końca zrobić sam.
Ale dałem mu do nawijania cewki do prądnic lotniczych.
„Jak chcesz pracować – pomyślałem – to proszę bardzo. Cewek nigdy nie będzie za dużo”. Gdy nawijał pierwsze cewki, zwracałem mu uwagę, gdy robił coś niewłaściwie. „Wcale nie ważniak” – pomyślałem, gdy kilka razy sam zapytał mnie, co jak. należy robić. Gdy syrena zawyła na przerwę obiadową, siedząc obok siebie przy warsztacie wyciągnęliśmy paczki z jedzeniem.
– O rany! Jakie pan ma bycze żarcie! – krzyknął student zachwycony, gdy spojrzał na moje jedzenie. – Niech pan się zamieni, oddam panu swoje – zaproponował.
– Proszę bardzo – odpowiedziałem. – Jeśli pan koniecznie chce… Nie wiem tylko, dlaczego to żarcie takie bycze – chleb razowy z masłem i z cebulą.
– Ja to strasznie lubię, ale w domu wyśmieliby mnie – odpowiedział. – A ja to cholernie lubię.
Za swoje jedzenie otrzymałem bułeczki z masłem i szynką. Zjedliśmy obiad, obaj zadowoleni z zamiany.
Następnego dnia zapytałem Leszka – bo tak miał na imię nasz nowy student – czy nie chciałby rozebrać kilku maszyn i umyć w benzynie.
– Które? – zapytał krótko.
Pokazałem mu pięć nawalonych prądnic, które czekały na reperację. Poprosił mnie tylko o fartuch. Dałem mu brudny fartuch, benzynę, szczotkę do mycia i duże pudło blaszane, które spełniało rolę wanny przy myciu brudnych, zamazanych smarami części.
„Ciekawy facet – pomyślałem, patrząc, jak z zapałem rozbiera maszyny i czyści benzyną poszczególne części. – Niczym się nie zraża. Robi wszystko, co mu damy. Nawet tak trochę po naszemu mówi: «O rany, bycze żarcie, cholernie». No nic, zobaczymy, co będzie dalej. Zrobić mu jakiś kawał, czy nie zrobić? Jak dotąd, nie dał mi żadnego powodu”.
Trzeciego dnia rozmawialiśmy na temat mojego egzaminu wyzwoleńczego. Powiedziałem mu, że dłubię się już trzy lata w motorach, ale z teorii stoję słabo. Że gdybym mógł znaleźć kogoś, kto chciałby mnie podciągnąć w wiadomościach teoretycznych, to chętnie bym nawet zapłacił.
– A może pan chciałby mnie troszkę podciągnąć? – zapytałem już wyraźnie. – Zapłacę panu, jak płacą inni. Mam jeszcze do egzaminu niecałe sześć tygodni, ale wierzę w swój łeb, w tym czasie potrafię wiele zapamiętać.
– Nie bardzo to wygodne dla mnie – odpowiedział Leszek – bo ja już jednemu daję korepetycje. Ale mogę pana uczyć.
Mieszkał w Alei Trzeciego Maja, dał mi na karteczce swój dokładny adres. Tego samego dnia wieczorem przyszedłem do niego, a następnego dnia zaproponował mi, żebyśmy mówili sobie po imieniu. Zgodziłem się pod warunkiem, że w fabryce, przy ludziach, będziemy z sobą oficjalnie – na „pan”. Nie chodziło mi o mnie. Nie chciałem tylko narazić go na szykany kolegów studentów i pracowników technicznych, których sporo kręciło się zawsze po oddziale.
I tak przechodziły nam dnie. W południe zamienialiśmy się obiadami. Brałem od niego różne smakołyki, a w zamian oddawałem swoje, na które z zasady składał się chleb razowy, do tego gotowany boczek wędzony, słonina solona, masło i cebula lub kawał „szynki” kaszanej. W pracy coraz serdeczniejsze stosunki między Leszkiem i pracownikami naszej grupy, a wieczorem nauka. Leszek był zadowolony. Mówił, że jestem wdzięcznym uczniem, bo bardzo łatwo przyswajam sobie materiał. Twornik już dawno miałem zrobiony, a nauka teorii też przebiegała sprawnie.
W dniu poprzedzającym egzamin wyzwoleniowy Leszek egzaminował mnie prawie cztery godziny. Zadawał pytania, kazał robić różne schematy i obliczenia. Wszystko musiałem robić sam – tego dnia nie wyjaśniał mi nic. Następnego dnia Leszek był bardziej zdenerwowany niż ja. Twierdził, że mój egzamin jest równocześnie jego egzaminem – egzaminem umiejętności przygotowania kogoś do egzaminu. Co chwila zadawał mi na wyrywki różne pytania.
O godzinie dziewiątej kierownik oddziału zebrał nas pięciu – wszystkich tych, z którymi w jednym czasie zostałem przyjęty do pracy. Komisja egzaminacyjna składała się z czterech inżynierów i naszego kierownika oddziału, również inżyniera. Stanąłem przed komisją drugi. Pierwszy delikwent wyszedł z pokoju czerwony jak ugotowany rak, ale powiedział, że poszło mu dobrze.
W pierwszym momencie byłem stremowany, lecz mój kierownik dodał mi otuchy oraz powstrzymał innych od zadawania pytań. Obejrzeli najpierw twornik, naradzali się i zaopiniowali, że bardzo dobry. Zapytali kierownika, czy jest pewien, że zrobiłem go sam. Kierownik potwierdził. Wtedy dopiero zaczęli zadawać pytania – a ja uspokoiłem się. Po jakimś czasie kazali mi wyjść, a po chwili oznajmili, że egzamin zdałem z wynikiem bardzo dobrym. Każdy kolejno uścisnął mi grabkę… i wysiadka.
– No jak? No jak? – zawołał Leszek, gdy wszedłem na oddział.
– Wszystko dobrze – odpowiedziałem.
Pierwszy złożył mi życzenia. Następny był Helmut, a potem już kolejno wszyscy pracownicy z oddziału. Każdy składając życzenia zwracał się do mnie per „panie Stanisławie”, a to dlatego, że mechanicy mówią praktykantom po imieniu, ale tracą to prawo, gdy praktykant wyzwala się na czeladnika. Wtedy sam wybiera tych, którzy mogą mówić mu „ty”.
BAWIMY SIĘ
– A może zrobimy popijawę? – zapytałem Antosia.
Antoś to kolega z oddziału, który zdawał egzamin tego samego dnia, co i ja. Z pięciu wyzwolonych tego dnia praktykantów tylko Antoś i ja postanowiliśmy zrobić małe przyjęcie w jakiejś lepszej knajpie, na które zaprosiliśmy naszych majstrów. Więc ja zaprosiłem Helmuta i Leszka, a Antoś swojego majstra i jeszcze jednego mechanika. Doszliśmy do wniosku, że należy zaprosić także majstra oddziałowego, który był dobrym chłopem i jeszcze lepszym gazownikiem. Na miejsce spotkania wybraliśmy restaurację w Alejach Jerozolimskich, w której mieliśmy spotkać się o godzinie siódmej wieczorem. Umówiliśmy się z Antosiem, że mamy do stracenia po trzydzieści złotych, ale na wszelki wypadek będziemy mieli przy sobie więcej forsy. Byłoby głupio, gdyby zabrakło nam kilku złotych do rachunku. Leszka zaprosiłem nie tylko dlatego, że byliśmy już z sobą na koleżeńskiej stopie, ale także dlatego, że kategorycznie odmówił przyjęcia ode mnie jakiejkolwiek zapłaty za pomoc w nauce przez prawie sześć tygodni.
Wszyscy stawili się o umówionej godzinie. Wódkę i zakąski zamawiali nasi mechanicy. Pierwszy raz byłem w takiej luksusowej knajpie, więc nie chciałem popełnić żadnej gafy. Kelner bez przerwy kręcił się przy stoliku, zmieniał nakrycia do każdej zakąski i sam napełniał kieliszki. Po dwóch godzinach wszystkim już nieźle kurzyło się z czupryn.
– Panie ober! – zawołał na kelnera jeden z majstrów. – Pół literka jeszcze i coś na ząbek! Co pan ma dobrego na zakąskę?
Kelner wymienił kilka potraw po polsku i kilka potraw w jakimś obcym języku, między innymi wymienił: kabaczki.
– Co? Wariata pan ze mnie robi? – obraził się majster. – Wykałaczkami mnie pan częstujesz? Myślisz pan, że ja już taki pijany jestem, że wykałaczki będę jadł na zakąskę?
Mimo że nie wiedziałem, co to są kabaczki, słyszałem wyraźnie, że kelner nie powiedział „wykałaczki”, a właśnie „kabaczki”. Kelner łamał się w ukłonach i przepraszał za nie popełnioną winę.
– Pan szanowny łaskawie mnie źle zrozumiał. Nigdy bym sobie nie pozwolił na podobną poufałość. Proszę mi wybaczyć, może niewyraźnie powiedziałem – powtarzał, a majster upierał się przy swoim.
Słuchałem tej rozmowy i nie mogłem zrozumieć dwóch rzeczy. Po pierwsze, dlaczego majster tak rozrabia? Wypił kieliszek, a robi szumu za cały antałek. U nas chłopaki mówią w takiej sytuacji: „można wypić po kubeczku, spokój w głowie, w porządeczku”. Albo: „spokój w głowie, porządek musi być”. A ten uczepił się człowieka i mantyczy. Drugą rzeczą, której nie mogłem zrozumieć, to niezachwiany spokój kelnera. Jeden mantyczy, a drugi bez przerwy się kłania i przeprasza.
„Już ja nie mógłbym być kelnerem – pomyślałem sobie. – Przecież przy tej pracy trzeba mieć stalowe nerwy”. Tymczasem majster już wyjechał z ciężką artylerią w rodzaju: ciapciaku, łachudro itp.
– Odczep się pan od tego człowieka. – zwróciłem się ze złością do majstra. – Co się pan tak do niego przytratatitał? Czy dlatego pan taki kozak, że on tu na służbie i nie może pana opatyczyć? Ululał się pan? To idź pan spać!
To trafiło wszystkim do przekonania i dwóch kolegów podniosło się z krzesła, wzięli go pod rączki, wyprowadzili za drzwi, wsadzili do taksówki, z góry zapłacili za przejazd i kazali odwieźć go do domu. Tak więc zostało nas sześciu i nikt nie był zagazowany.
Poprosiliśmy o rachunek. Gdy kelner obliczał, każdy sięgnął do kieszeni.
– Zaraz, panowie, tutaj płaci Antoś i ja – odezwałem się. – Czego się spieszycie? To nie Ubezpieczalnia, każdy zdąży. – I zapłaciłem rachunek, który wyniósł czterdzieści sześć złotych. Majstrowie popatrzyli na siebie, coś poszeptali, a Helmut powiedział:
– Wobec tego zmieniamy lokal. Teraz my pokażemy, jak się majstrowie bawią.
I zaczęła się zabawa na ich koszt. Dwiema taksówkami przerzuciliśmy się do innej knajpy. Ta była jeszcze lepsza, z występami. Półnagie kobiety tańczyły na parkiecie i śpiewały modne piosenki. Pod jedną ścianą siedziało kilkanaście młodych i ładnych kobiet. Domyśliłem się, że to fordanserki. Każdy, kto chce, może prosić je do tańca, trzeźwy czy pijany, młody czy stary, a one w interesie knajpy nie mają prawa odmówić. Jeśli pijani goście zaproszą którąś z nich do swego stolika, właściciel knajpy płaci jej pewien procent od rachunku, który oni zapłacą. Starają się więc, jak mogą, naciągać gości na drogie trunki i zakąski. Wysączyliśmy tu troszkę wędki, troszkę potańczyliśmy i znów przesiadka do innego lokalu.
Była godzina pierwsza w nocy, gdy znaleźliśmy się w nowej knajpie, która od poprzedniej różniła się tylko tym, że nie było w niej występów, natomiast miała więcej fordanserek. Spodobała mi się jedna z nich. Siedziała w towarzystwie koleżanek w pobliżu naszego stolika. Była ładna, zgrabna i nie miała więcej niż osiemnaście lat. Patrzyłem na nią natarczywie, a gdy uśmiechnęła się do mnie, poprosiłem ją do tańca. Tańczyłem dla samej tylko przyjemności tańca, bez żadnych celów ubocznych. Innego jednak na ten temat zdania była widocznie moja partnerka. Przy trzecim tańcu przylgnęła do mnie całą długością swego młodego ciała. Zdrętwiałem – przecież miałem dopiero dziewiętnaście lat! Do przytomności doprowadził mnie namiętny szept mojej partnerki: