– Kochanie, tak bardzo chciałabym się z tobą czegoś napić.
– Nie da rady – odpowiedziałem spokojnie. – Ja nie z kategorii frajerów. Z „Dołu” jestem, z ferajny. – („Dół” to Powiśle i Czerniaków, położone niżej niż Śródmieście).
– A może jednak wypijemy po jednym – zaszczebiotała znów przymilnie.
– Słuchaj, mała, starego wróbla nie posadzisz na końskie g… Z taką przewalanką to nie do mnie. Wiem przecież, że szukasz gościa na grubszy rachunek, a ja nie lubię być frajerem i powiem ci szczerze, że nie mam forsy.
– Jeśli tak, to mam do ciebie prośbę – powiedziała już bez żadnych czułości. – Nie proś mnie więcej do tańca. Może kogoś złapię, bo jeszcze nic dzisiaj nie zarobiłam. A może pójdziemy do mnie? – zaproponowała. – Mieszkam tu w pobliżu.
Tańcząc wsadziłem rękę do kieszeni, w której zawsze luzem nosiłem pieniądze, i namacałem pięć złotych. Trzymając w ręku monetę, myślałem: rachunek na dwóch wypadł czterdzieści sześć złotych. A do wydania miałem trzydzieści złotych, plus dwadzieścia złotych zakonspirowane. Więc wypadło taniej, niż przewidywałem.
– Masz, ale nie skorzystam – powiedziałem wkładając jej pieniądze do ręki.
– Jak to, tak za nic mi dajesz? – zapytała zdziwiona. – Tak to ja nie przyjmę. Chodź do mnie za te pięć złotych, nic więcej od ciebie nie wezmę.
Powiedziałem, że nie skorzystam.
– A może boisz się? Nie bój się, nikt tu nie ma do mnie prawa.
– Powiedz, mała, kogo ja się mogę bać, jak ja sam siebie się nie boję – odpowiedziałem ze śmiechem. – A poza tym ja mam pomocnika „za parkanem”, którym nieźle potrafię operować. – Mówiąc to uchyliłem poły marynarki, by zobaczyła wystającą z kieszeni rękojeść dużego fińskiego noża.
– To za co dałeś mi pieniądze?
– Taką już mam po ojcu zasadę życiową: Boso, ale w ostrogach. A dałem ci za fatygę, za taniec i dlatego, że mi się tak podoba. A teraz baw się dalej, może jeszcze parę złotych zarobisz do rana – powiedziałem, gdy po skończonym tańcu szliśmy razem w kierunku naszych stolików. o godzinie wpół do trzeciej nad ranem, wszyscy dobrze na obrotach, wsiedliśmy w dwie dorożki.
– Wio, panie sałata! – krzyczał Leszek na dryndziarza w pierwszej dorożce.
– Mijaj ich pan! – wołaliśmy na swojego. i zaczął się wyścig dorożek po pustych ulicach Warszawy. Gdy dojeżdżaliśmy do skrzyżowania ulic, zza rogu wypadło kilka osób. Dwie młode kobiety wyskoczyły na jezdnię. Jedna wskoczyła do pierwszej dryndy, a druga do naszej.
– Obława! – powiedziała wystraszona, wciskając się między nas. – Panowie, nie dajcie mnie zabrać – prosiła. – Nazywam się… – i wymieniła swoje imię i nazwisko.
W tym momencie zza rogu wyjechała „buda” – kryty samochód policyjny. Wysypali się z niego policjanci i łapali uciekających. Nas nie zatrzymali, więc spokojnie pojechaliśmy dalej. Na ulicy Marszałkowskiej wyskoczyłem z dorożki i wsiadłem w nocny tramwaj idący w stronę Mokotowa, a stamtąd już piechotą w dół – w swoją parafię.
Wracając myślałem o przeżyciach ostatniego dnia. Najważniejsze przeżycie – to egzamin dojrzałości. Skończył się praktykant, od jutra jestem już czeladnikiem i dalsze moje życie będzie się układało w zależności od tego, jakim będę fachowcem. Lepszy fachowiec – to większa płaca i lepsze warunki życia. Myślałem też o Leszku, dla którego ten dzień był ostatnim dniem praktyki wakacyjnej w fabryce. Umówiliśmy się, że będziemy się spotykali. Wkrótce zaczął pracować w fabryce jako inżynier.
Myślałem też o życiu młodej dziewczyny poznanej w knajpie i o tej, która przed obławą schroniła się do naszej dorożki. Myślałem o kelnerze, któremu można bezkarnie wymyślać, jeśli tylko ma się odpowiednią ilość gotówki do stracenia. Myślałem o tych tak zwanych lepszych knajpach, w których niektórzy tracą w ciągu dnia więcej pieniędzy, niż inni mają na utrzymanie całej rodziny w ciągu miesiąca. Na dzielnicy chłopaki też piją wódkę. Piją w mieszkaniach, na klatkach schodowych, w bramie, za parkanem, a wieczorem to i na ulicy. Piją także, ale to już rzadziej, bo to drożej kosztuje, w knajpach, „mordowniach” na dzielnicy. Gdy chcą wypić, składa się kilku po złotówce lub po pięćdziesiąt groszy. A taniec – to latem „deptak” w Parku Sieleckim, a zimą sala Towarzystwa Przyjaciół Czerniakowa – za jeden złoty od osoby.
Tego dnia poznałem nowy kawałek życia, znany mi dotychczas tylko z opowiadań.
MOŻEMY SIĘ ZAPOZNAĆ
– Chcesz jechać w miasto na zabawę? – zapytał Władek. – Mam zaproszenie, dostałem od pułkownikowej, u której malowałem willę, do Resursy.
– A kto jeszcze idzie? – zapytałem.
– Bronek i Edek.
– Dobrze, idę – odpowiedziałem.
– Wejście kosztuje drogo, ale wejdziemy na gapę. Damy sobie radę. Przecież to nie Czerniaków, tam nie będą tak bardzo pilnować – dokończył Władek.
– Niech każdy zabierze w kieszeń ćwiartuchnę – poradziłem chłopakom – bo tam na pewno drogo kosztuje. Za dużo nie można brać, bo porządek musi być… Idziemy w kapeluszach – nie będzie poruty.
Każdy poszedł do siebie przebrać się i wieczorem pojechaliśmy na frajerską – jak to my nazywaliśmy – zabawę. Na głowach mieliśmy kapelusze, które zakładało się tylko na wyskok do miasta. Gdy ktoś przez zapomnienie stanął na rogu z chłopakami w kapeluszu – dostawał taką naukę, że więcej tego nie robił.
– Ty, patrz, wariat w kapeluszu! – wołali śmiejąc się. Ktoś strącił kapelusz z głowy, inny kopnął, ktoś inny poderwał i wsadził drugiemu siłą na głowę. Gdy wreszcie właścicielowi udało się go odebrać, musiał długo czyścić i fasonować, zanim znów zdatny był do użytku.
Tam, na dzielnicy, obowiązywały kraciaste czapki i czerwone apaszki. Czym jaskrawsza krata i czerwieńsza apaszka – tym większy przystojniak. Więc w kapeluszach i krawatach pojechaliśmy na „grzeczną” zabawę. Okrycia oddaliśmy do szatni i kręciliśmy się, żeby zorientować się w możliwości wejścia bez biletu. Na szerokich schodach stali ci, co kontrolowali bilety. Stojąc w hallu obserwowaliśmy wchodzących gości. Panie w pięknych sukniach balowych, panowie w smokingach, niektórzy we frakach, ale byli również tacy w zwykłych wizytowych garniturach. Obserwując ludzi zauważyłem, że z małych bocznych drzwi wyszedł wodzirej, którego poznać można było po pęku kolorowych wstążek przypiętych do ramienia – i szerokimi schodami poszedł na górę, a po pięciu minutach znów wyszedł tymi samymi drzwiami na dole.
– Chłopaki, tu musi być przejście na salę – powiedziałem, wskazując drzwi, z których wychodził wodzirej. – Idziemy.
W pokoju, do którego weszliśmy, siedziało przy stole czterech mężczyzn. Ukłoniliśmy się grzecznie i bez żadnej tremy, z uśmiechem, o nic nie pytani, wyszliśmy drugimi drzwiami i wąską klatką schodową dostaliśmy się do kuchni i bufetu, a stąd już na salę.
Zabawa na cały regulator.
– Wszystkie pary tańczą! – woła wodzirej.
Władek i Edek już tańczą – mrugają do nas i dają do zrozumienia, że partnerki słabo tańczą.
Rozglądam się, czy nie da się „kupić” dla siebie partnerki. Patrzę – pod. ścianą siedzi starsza para, a przy nich młoda, może siedemnastoletnia panienka w niebieskiej balowej sukni. Poprosiłem do tańca. Panienka spojrzała w bok i zapytała:
– Mamusiu, można?
Mamusia zmierzyła mnie od góry do dołu – i kiwnęła głową, że można. Po skończonym tańcu odprowadziłem panienkę do mamusi. Ponieważ tańczyła dobrze, więc nie szukałem już innej partnerki. Po pewnym czasie, w tańcu, panna Irenka – bo takie imię miała moja dama – w imieniu rodziców zaprosiła mnie do bufetu na kolację.
Pierwszy raz byłem na takiej „arystokratycznej” zabawie, więc nie wiedziałem, jak należy się zachować. Czy wypada przyjąć zaproszenie, czy też w dobrym tonie będzie, jeśli odmówię. Gdy po jakimś tańcu znów oddałem Irenkę mamusi – teraz już zaprosili mnie rodzice. Zaproszenie przyjąłem, lecz poszedłem zapytać chłopaków, co oni o tym myślą.
– Idź, frajerze, nie namyślaj się! Co ci szkodzi zjeść i wypić za darmo – radzili koledzy. – A powiedz jeszcze, że jesteś z kolegami, to może i nas zaproszą.
Przy stolikach rozsiadła się cała rodzinka – rodzice, Irenka i dwóch starszych braci, każdy z narzeczoną. Toczyła się rozmowa i tylko pilnowałem się, żeby nie wyrazić się „zagranicznym” słowem. Odstawiałem „sztyfcika” i szło mi to zupełnie dobrze. Tatuś pochwalił się, że jest jakimś kierownikiem w banku, że synowie studiują na Politechnice, że Irenka wkrótce zrobi maturę i pójdzie na medycynę.
– A co pan robi? – zapytał tatuś.
– Uczę się, u Wawelberga.
– W jakim kierunku?
– Radiotechnika – odpowiedziałem, bo faktycznie w tym czasie uczyłem się tam, ale były to Państwowe Kursy Radiotechniczne, dwuletnia szkoła wieczorowa z wyższym poziomem nauczania, mieszcząca się na terenie szkoły Wawelberga.
Połapałem się, że rodzinka przeprowadza egzamin, czy facet nadaje się do towarzystwa dla córeczki. Podobała mi się ta zabawa w ciuciubabkę z nimi i dalej grałem rolę skromnego, grzecznego i kulturalnego chłopca.
Egzamin widocznie wypadł dobrze, bo gdy spotkałem się z Irenka w następną niedzielę, by doręczyć jej fotografie, które zrobiono nam na balu, na moje pytanie, jak spędzimy wieczór – odpowiedziała:
– Pójdziemy do mnie do domu.
– A czy to wypada? – zapytałem. – Przecież tak krótko się znamy.
– Niech się pan niczego nie obawia. Do nas w każdą niedzielę schodzi się dużo młodzieży, koledzy braci, moje koleżanki. Śpiewamy, tańczymy – bo mamy pianino i radio, patefon. Powiedziałam w domu, że pana przyprowadzę.
Poszedłem. Pomyślałem sobie tylko, że znów muszę odstawiać „sztyfcika” – a to trochę męczy, bo wciąż trzeba uważać na to, co się mówi i robi.
„O-la-la, a to wpadłem w «ciekawe» towarzystwo” – pomyślałem, gdy znaleźliśmy się już w mieszkaniu, które urządzone było komfortowo: pięć pokoi z kuchnią, wszystkie ładnie umeblowane. „Trzymaj się sztywno, nie zblamuj się – ostrzegałem w myśli sam siebie – to nie róg ulicy Tatrzańskiej i nie knajpa u Bandyty na Wójtówce, gdzie można sobie pozwolić na wszystko i nikt się niczemu nie dziwi”. Na szczęście, przewidując, że trzeba będzie z Irenka wstąpić do kina czy do kawiarni, ubrałem się, jak to się u nas mówiło, „po frajersku – miastowo”, to znaczy białe wełniane rękawiczki, pilśniak na głowie, krawat i biały szalik.