Выбрать главу

Wreszcie powiedziałem, po co przyszedłem. Irenką bardzo się ucieszyła, ale zastrzegła, że nie wie, czy będzie mogła pójść, bo rodzice jeszcze jej samej na zabawy nie puszczają.

„U nas takie dziewczynki już puszczają się same” – pomyślałem. A głośno powiedziałem, że trzeba chyba spróbować poprosić mamę. Mama z początku nie chciała się zgodzić, dopiero gdy obiecałem, że nie będzie wódki, że przypilnuję, by spocona nie wychodziła na zimne powietrze, i po zabawie oddam Irenkę mamusi do rąk własnych – uległa.

Umówiliśmy się, że przyjadę po Irenkę w sobotę wieczorem. Po chwili Lilka ze swoim kawalerem pożegnali się i wyszli.

Kończyłem już swoją herbatę, gdy do pokoju weszła mama mówiąc:

– To tak zawsze jest: przyjdą, obeżrą, zostawią bałagan i pójdą sobie. A ja przez nich mam tylko robotę.

Poczułem, że herbata, którą miałem w ustach, stanęła mi w gardle, i pomyślałem, że jeśli nawet przyjdę tu jeszcze kiedykolwiek, to źdźbła jedzenia nie wezmę do gęby.

W sobotę wieczorem, wysztyftowany na sto dwa, zjawiłem się u Irenki. Nie była jeszcze ubrana do wyjścia, ale zauważyłem, że balowa suknia leży rozłożona na tapczanie.

– Musimy jeszcze zaczekać pół godziny – powiedziała Irenką widząc moje zdziwione spojrzenie. – Czekam na pantofle, które oddałam do szewca, powinni je już przynieść. Niech pan tu posiedzi, a ja będę się przebierała.

Usiadłem na fotelu i zająłem się przeglądaniem czasopism, których sporo leżało na stole.

Gdy po kilku minutach Irenką weszła do pokoju, by zabrać sukienkę, przyszedł chłopiec, który przyniósł pantofle od szewca. Razem z nim wszedł młodzieniec, mniej więcej w moim wieku, mógł mieć około dwudziestu lat. Przez otwarte drzwi widziałem, jak w przedpokoju wieszał palto i kapelusz. Teraz wszedł do pokoju i nie witając się z nikim, zaśpiewał coś półgłosem, zakończył zwariowanym stepem, gestykulując podszedł tanecznym krokiem do Irenki i odezwał się teatralnym głosem:

– Panno Irenko, pani dzisiaj idzie ze mną na zabawę.

„Nowe hrabiowskie dziecko – pomyślałem – nawet na mnie nie spojrzał”. Popatrzyłem na niego: czarny garnitur, elegancka koszula, krawat z wielką główką, pewny siebie. Giganciak, sztuczny cwaniak – takie było moje rozpoznanie.

– Nie mogę iść z panem, bo umówiłam się już z kimś innym – odpowiedziała mu Irenka.

– Niemożliwe! Przecież ja pani przysłałem zaproszenie.

– Ale ze mną się pan nie umawiał. Zaproszenie oddałam koledze.

– Nic nie szkodzi, ja mam zaproszenie i pani pójdzie ze mną.

– Ale ja z panem nie chcę iść! – już ze złością odpowiedziała Irenka. – A zresztą najlepiej będzie, jeśli się pan zapyta mamusi.

– To jest właśnie ten bohater, o którym mówił kolega – powiedziała Irenka, gdy facet wyszedł do innego pokoju rozmawiać z mamusią. – Niech pan się w ogóle nie odzywa, bo mógłby pana pobić. I tak nie jestem pewna, czy go nie nasłał chłopak Lilki. Tylko on wiedział, kiedy pan przyjdzie i że mamy iść na zabawę – i Irenka wyszła z suknią z pokoju.

– Dobrze, będę siedział cicho – odpowiedziałem. – Nic nie będę mówił. „Jak to ciężko być grzecznym w takiej sytuacji – pomyślałem – ale jak tu już wlazłem, to inaczej nie można. Porządek musi być”. Do pokoju znów zajrzała Irenka.

– Mamusia odesłała go do tatusia, a teraz tatuś znów odsyła do mamusi – powiedziała i uciekła z powrotem.

Ja wciąż siedziałem w fotelu. Po chwili wszedł do pokoju „bohater”. Podszedł do mnie i stanął mi przed nosem w wyzywającej pozie: jedna noga wysunięta do przodu, lewa ręka na biodrze. Wskazując na mnie prawą ręką zapytał podniesionym głosem:

– Czy to pan ma iść z panną Irenka na zabawę?

– A czy ja pana o coś pytam? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. – Widzę, że się pan wygłupia. Proszę bardzo, niech pan to robi dalej – ja mam czas, poczekam jeszcze kilka minut.

Mimo że wszystko się we mnie gotowało, mówiłem zupełnie spokojnym tonem, nawet flegmatycznie.

– Bo mnie się wydaje, że ja mam większe prawo – odezwał się znów tym samym zaczepnym tonem.

– Pan nie wie, jakie ja mam prawo, a ja znów nie wiem, jakie pan ma prawo. Przecież ja pana wcale nie znam.

– Ja pana też nie znam – odpowiedział wściekle.

– No to możemy się zapoznać – mówiąc to, błyskawicznie poderwałem się z fotela.

Nastąpiło raptowne zderzenie mojej głowy z jego twarzą. Frajer przefrunął przez pokój i wpadł plecami w kredens. Posłyszałem brzęk tłuczonych szyb i naczyń w kredensie. Spojrzałem – przeciwnik mój, nisko nachylony, łapie w chusteczkę krew z nosa. Bracia Irenki zaprowadzili go do kuchni, by pod kranem zatamować mu krew.

W momencie kiedy się poderwałem, by dopełnić ceremonii zapoznania, weszli do pokoju rodzice Irenki. Teraz stałem skromnie, z opuszczonymi na dół rękami, jak gdyby zdziwiony tym, co się stało.

– Dlaczego pan go uderzył? – pyta mnie ojciec.

– Wcale nie chciałem uderzyć, to było niechcący.

– To czemu pan się tak szybko poderwał?

– Bo przypomniałem sobie, że rozmawiamy i że on stoi, a ja siedzę – a to przecież nieprzyzwoicie. Dlatego się podniosłem.

Po kilku minutach przyszła Irenka i zmartwiona powiedziała mi, że rodzice są bardzo zdenerwowani, a ojciec zdecydował, że Irenka z żadnym z nas na zabawę nie pójdzie. Ubrałem się i wychodząc wstąpiłem do kuchni, w której zebrała się cała rodzina. „Bohater” stał nachylony przy zlewie, nad którym obmywał sobie twarz. Gdy wszedłem, wyprostował się i spojrzeliśmy na siebie. Miał spuchnięty nos i usta, z których jeszcze sączyła się krew. Teraz już nie udawałem grzeczniaka. Zmierzyłem go oczami i powiedziałem:

– Te, nygus, jak chcesz się odegrać, to ja dziesięć minut zaczekam przed bramą. Daję słowo, że dłużej czekać nie mogę, nie mam czasu i cholernie zimno. A jak chcesz później, to szukaj mnie na ulicy Tatrzańskiej. Nazywają mnie tam „Kozak”. Powiedziałem ogólne „do widzenia” i wyszedłem. Po dziesięciu minutach czekania przed bramą wsiadłem w tramwaj i sam, w złym humorze, jechałem na bal. Myślałem o tym, jak to się głupio układa życie. Choćbym chciał być grzeczny i układny, to mi ludzie nie dadzą. Zawsze znajdzie się jakiś typ, który będzie się prosił, żeby go stuknąć w ryja, i nie sposób takiemu odmówić. Szkoda tylko pieniędzy, które wydałem na bilety wstępu. Cholerna arystokracja, w nóżkę kopana. Sam na bal nie pójdę – zdecydowałem – może uda mi się odprzedać komuś bilety, a sam – na zabawę do „Przyjaciół” na Czerniakowską.

W czasie tych rozważań zauważyłem młodą pannę, która zajęła miejsce naprzeciwko mnie. Obejrzałem ją od góry do dołu: ładnie ubrana, balowa suknia – i sama. „Dokąd takie dziewczątko może samo jechać – zastanawiałem się. Ładna dziewczynka, więc dla takiej nie powinno zabraknąć towarzystwa”. Ale że ja jestem z natury nieśmiały – to nie miałem odwagi tak po prostu zapytać.

– Proszę bilety do kontroli – usłyszałem za plecami głos konduktora. Podałem swój bilet do kontroli, a panienka szuka wszędzie i nie może znaleźć swojego biletu.

– Ja, proszę pana, kupiłam bilet – tłumaczy się kontrolerowi – ale nie pamiętam, gdzie go włożyłam. Teraz nie wiem, czy znajdę, bo już się zdenerwowałam.

– Pamiętam, że dawałem tej pani bilet – wtrącił konduktor. – Wsiadła na przystanku przy Saskiej Kępie.

– Tym razem nie zapiszę pani kary – powiedział kontroler patrząc na zaczerwienioną i zdenerwowaną panienkę – ale na przyszłość proszę dobrze pilnować biletu.

– To jest pani bilet, proszę – powiedziałem po wyjściu kontrolera, kładąc swój bilet na parapecie okna.

– Jak to? – zapytała i położyła bilet, który już trzymała w ręku.

– Leżał na podłodze – odpowiedziałem.

– To dlaczego pan nie oddał mi go wtedy, gdy był kontroler?

– Bo ja podałem go do kontroli jako swój bilet. Ja jadę na gapę – dodałem. – Teraz już mi nie jest potrzebny.

– I mnie też nie, bo zaraz wysiadam.

Podnieśliśmy się równocześnie, szykując się do wysiadania.

– Pani, widzę, na bal? – zapytałem odważnie. – Czy można wiedzieć, gdzie?

– Na żaden bal, do domu jadę, będę miała bal w łóżku.

– W takim stroju i o tej porze do domu? – zapytałem zdziwiony.

– Bo mi towarzystwo uciekło. Umówiliśmy się u koleżanki, spóźniłam się i wszyscy już wyszli z domu. Nie wiem, dokąd…

Wysiedliśmy z tramwaju i rozmawiając stanęliśmy na chodniku.

– To musi być strasznie przykre – ciągnąłem dalej swoją gadkę – gdy człowiek szykuje się na zabawę, a w rezultacie prześpi noc w domu.

– Nic na to nie poradzę, sama przecież nie pójdę.

– Nie chcę pani obrazić – walę już teraz na całego – ale mam dwa bilety wstępu na bal, o, tu, bliziutko, tylko kilka kroków. Złożyły się pewne powody, dla których nie mogła pójść panienka, z którą się umówiłem, a sam też nie pójdę. Jesteśmy w jednakowej sytuacji. Zapewniam, że nie będę pani krępował swoją osobą – kuję dalej na gorąco – zatańczymy ze trzy kawałki, może tam będą pani znajomi, może pozna pani kogoś, kto będzie bardziej pani odpowiadał… Ja żadnej pretensji wnosić nie będę.

Panienka broni się coraz słabiej, wreszcie wytacza ostatni argument.

– Ale, proszę pana, przecież ja pana wcale nie znam.

– No, to możemy się zapoznać – odpowiedziałem. Tu z fasonem zdjąłem kapelusz, rękawice i ściskając dziewczynie rączkę, przedstawiłem się. W tym momencie przypomniałem sobie, że zaledwie przed półgodziną wypowiadałem tę samą formułę, ale w jakże innych okolicznościach!

Bawiliśmy się razem całą noc.

Rano dowiedziałem się od niej, że jest córką właściciela masarni i dużego sklepu z wędlinami, że zajmują w Alejach Jerozolimskich pięciopokojowe mieszkanie, a ona sama jest studentką na pierwszym roku medycyny.

Gdy żegnaliśmy się pod bramą domu, w którym mieszkała, podała mi swój dokładny adres i numer telefonu i zobowiązała mnie, że w następną niedzielę wieczorem muszę koniecznie przyjść do niej.

– Niech się pan niczego nie obawia – powiedziała – u nas w każdą niedzielę schodzi się młodzież. Koledzy brata, moje koleżanki, mamy w domu pianino, radio, patefon…

Nie poszedłem. Nie poszedłem też więcej do Irenki. Boso, ale w ostrogach. Ciapciaki – chociaż uważają się za lepszą sferę. Niecharakterne towarzystwo.