– No, skoro musisz, to wobec tego przyjdź jutro na wykłady. – I powiedział mi, że będę na kursie I b.
Ucieszyli się kumple, gdy powiedziałem im, w której będę klasie. Okazało się, że właśnie na tym kursie siedzi cała dziesiątka chłopaków z naszego i sąsiedniego domu.
– Będzie nas teraz pełna jedenastka – ucieszył się jeden – jak w drużynie piłki nożnej.
Następnego dnia zebraliśmy się wszyscy na rogu ulicy i razem szliśmy do szkoły. Ferajna nasza to czterech Staśków: „Poniter”, „Laluś”, „Mały” i „Kozak” – to ja. Poza tym Bolek „Bełgot”, Mietek „Pajac”, Zygmunt „Szczawik”, Olek „Lebiega”, Heniek „Rogal”, Mietek „Pchełka” i Kaziek „Mizerny”. Najrówniejsze chłopaki to Poniter, Bełgot, Pajac i Szczawik. Innym też nic nie brakowało, ale to nie była już ta ekstra klasa. Z tymi można było robić każdą przewalankę czy też rozróbkę. Zdarzało się, że niektórzy uczniowie nie przychodzili do szkoły po kilka tygodni. Inni przynosili ich kontrolki i wołali „jestem!” przy sprawdzaniu listy obecności. W naszej ferajnie żaden profesor nie mógł połapać się, jak się który z nas nazywa. Nie tylko odpowiadaliśmy za innych przy sprawdzaniu listy, ale gdy wywołano do tablicy któregoś z nieobecnych, to szedł odpowiadać inny i wszystko grało.
– Nie spiesz się – mówili chłopaki, gdy zwróciłem im uwagę, że już jest późno. – My się codziennie spóźniamy. Bo po jaką cholerę mamy przychodzić wcześniej i łazić po korytarzach, a później śpiewać modlitwy. Codziennie wchodzimy dopiero po modlitwie.
Pierwsza lekcja przeszła spokojnie. Gdy zabrzmiał dzwonek na koniec przerwy, cała nasza ferajna była w ustępie i żaden nie spieszył się na lekcję. Nie mogłem być gorszy, więc stałem razem z nimi. Jeden grał na organkach sztajerka, drugi tańczył solo, a inni paląc papierosy śmieli się z parodiowanego tańca.
Do klasy wróciliśmy, gdy lekcja już się rozpoczęła. Na tej lekcji przerabialiśmy rysunki techniczne. Przyniesiono kupę różnego żelastwa i trzeba było robić rysunki w różnych rzutach. Na pożyczonej kartce starałem się zrobić rysunek modelu, który miałem przed sobą. Nagle coś uderzyło mnie w nogę. Spojrzałem – przy nodze leży kawał żelaza. Wtedy zauważyłem, że w klasie odbywa się wesoła zabawa. Chłopaki rzucają pod ławkami modelami. Jeden rzuci, a inni unoszą nogi w górę. Kto nie zdąży nóg podnieść, ten zostaje trafiony i posyła model dalej. Odesłałem ten, który mnie uderzył, i włączyłem się do zabawy. Bawią się wszyscy i nikt nie słucha, co mówi profesor, rysujący modele na tablicy.
Następnego dnia urządziliśmy inną zabawę. Gdy tylko zaczęła się pierwsza lekcja, kolejno wychodziliśmy przez otwarte okno na szeroki parapet na wysokości drugiego piętra i bokiem, dotykając plecami ściany, przechodziliśmy wzdłuż całej szczytowej ściany i lądowaliśmy na parapecie po drugiej stronie gmachu, gdzie wychodziły okna innych klas. Przez otwarte okno wchodziliśmy po kolei do innej klasy, wtedy gdy profesor stał twarzą do tablicy. Gdy już wszyscy się „przetasowali”, zaczęła się rozróbka. Profesor mówi:
– A teraz zapiszcie w zeszytach.
– Czy ja też? – pyta jeden z naszych.
– A ty, co? Pierwszy raz w klasie? – pyta profesor ironicznie.
– No, niby pierwszy – brzmi flegmatyczna odpowiedź.
Cała klasa się śmieje. Profesor tłumaczy coś dalej. Po trzech minutach w odpowiedniej chwili znów zapytałem:
– A dlaczego?
Tym razem popatrzył dłużej, lecz powtórzył. Ktoś zachichotał, a ja po chwili jeszcze raz swoje:
– A dlaczego?
Profesor wolno wszedł między ławki. Był już zły. Przygląda się wszystkim uważnie. Jeden nie wytrzymał nerwowo i roześmiał się.
– Wyjdź za drzwi! – wrzasnął na niego profesor, a sam wrócił do tablicy i dalej prowadził lekcję.
Po następnym „dlaczego” – wygnał na korytarz drugiego chłopaka, następnie trzeciego, czwartego i równocześnie trzech. W klasie zrobiło się wesoło. Chłopaki zgadywali, kto następny wyleci z klasy.
– Teraz ciebie zgasi – mówili do mnie po każdym moim „dlaczego?”. Pytałem tylko wtedy, gdy profesor stał do nas tyłem. Wreszcie nie wytrzymał nerwowo.
– Ja z taką klasą lekcji prowadzić nie mogę! – krzyknął wściekły i wybiegł z klasy.
– Urywamy się, bo będzie draka! – zawołał spod okna Poniter i teraz już szybko, wszyscy tą samą drogą, po parapecie dostaliśmy się do swojej klasy, w której odbywała się „normalna” lekcja i profesor nawet nie zwrócił uwagi, że przez pewien czas w klasie było mniej uczniów.
Poniter miał ukończone osiemnaście lat, żonę i małe dziecko. Gdy kiedyś w naszym kącie zrobiło się głośno, profesor, który tego dnia miał wykład, wygnał go za drzwi i powiedział:
– Jutro niech przyjdzie twój ojciec do mnie. Na to Stasio odpowiedział zdziwiony:
– Panie profesorze, coś pan, z byka spadł? Przecież ja sam jestem ojcem. Życia pan nie zna? Ojca gówno obchodzi to, czy ja się uczę, czy nie.
– Jak ty się odzywasz, łobuzie, jak ty się w szkole zachowujesz?
– Panie profesorze, to jest szkoła? To jest burdel, nie szkoła! To ja na ulicy mam lepszą szkołę. Tak jak wy nas uczycie, tak my się zachowujemy. Uczcie nas zawodu, a nie religii i prawoznawstwa, wtedy zobaczycie, jak będą się wszyscy uczyli.
Wynikła z tego straszna awantura, po której Stasiek opuścił szkołę.
– Żegnajcie, koledzy – zaczął wzniosie, żegnając się z klasą. – Opuszczam mury tak zwanej szkoły i w tym miejscu więcej się nie zobaczymy.
Ale że długo nie mógł utrzymać powagi, więc na zakończenie krzyknął już na wesoło:
– No to serwus, chłopaki, ja wysiadam! – i wysiadł rzeczywiście, przez okno z pierwszego piętra, bo drzwi były pozamykane, a na parterze były kraty w oknach.
Co pewien czas chłopaki musieli tak rozrobić, że kierownictwo robiło dochodzenie, wzywając do kancelarii kolejno wszystkich uczniów. Raz za wyjście z klasy przed lekcją religii, innym razem ktoś narysował na tablicy Piłsudskiego, a drugi dopisał pod rysunkiem: „Nawet marszałek używa «Olla» gum”. Co to była za chryja! Wzywali wszystkich kolejno do kancelarii, ale zawsze wychodziło na to, że żaden z pytanych nie był w tym czasie w klasie, a zauważył, że na tablicy jest coś napisane wtedy, gdy profesor zapytał, kto to napisał. Po tej rozróbce i dochodzeniu do klasy razem z profesorem przyszedł dyrektor i założył do nas większą mowę patriotyczną.
Do takiej szkoły musiałem chodzić dwa lata. Na inne, lepsze, nie było pieniędzy, bo w tym czasie ojciec pracował tylko trzy dni w tygodniu po sześć i pół godziny dziennie.
Po ukończeniu osiemnastu lat przestałem uczęszczać do tej szkoły. Nie poszedłem nawet na koniec roku odebrać świadectwa ukończenia, bo za świadectwo kazali zapłacić piętnaście złotych, a przecież szkoła ta razem z jej świadectwem nic nikomu nie dawała ani w zakresie zawodu, ani wiadomości ogólnych.
W czasie wakacji zapisałem się na dwuletnie kursy radiotechniczne o wyższym poziomie nauczania. Prywatne i drogo płatne. Postanowiłem, że choćbym nawet miał zdychać z głodu i nie ubrać się – to pójdę do szkoły, która podniesie moje kwalifikacje zawodowe. Za pierwsze półrocze należało zapłacić z góry. Całe wakacje nie oddawałem nic z zarobku do domu, żeby zebrać na opłacenie pierwszego półrocza. Z czterdziestu pięciu słuchaczy zaledwie kilku było takich jak ja, którzy pracowali i nie mieli średniego wykształcenia. Inni to ludzie po maturze i nie pracujący. Wiedziałem, że będzie mi ciężko, ale tym się nie zrażałem. Czułem, że dam radę. Wierzyłem w swój spryt, dobrą pamięć i upór. Do szkoły chodziłem prosto z pracy. Wykłady odbywały się codziennie i trwały od wpół do szóstej do wpół do dziesiątej, prócz sobót. W domu byłem dopiero o godzinie dziesiątej wieczorem – kolacja i nauka do pierwszej, drugiej w nocy, a niekiedy to i całą noc. Ojciec zadowolony był, że się uczę, ale jak był pijany, to niejeden raz zgasił w nocy lampkę mówiąc: „Kładź się spać, ministrem i tak nie będziesz”. Wtedy trzeba było iść spać, bo powtórne zapalenie lampy to murowana draka z ojcem, a ja mimo swego awanturnictwa nie potrafiłbym uderzyć ojca. Zaległy materiał przerabiałem następnej nocy. Zawsze byłem śpiący. W fabryce chodziłem spać do ustępu. Gdy mnie ktoś potrzebował, to kolega przychodził mnie budzić. Po fajerancie chodziłem jeść do stołówki fabrycznej. Każdego dnia zostawało im dużo jedzenia, które podwarszawscy chłopi kupowali dla świń. Chodziłem jeść tylko zupę, a kierowniczka stołówki sama, już bezpłatnie, dawała mi kartofle i jarzynę z drugiego dania, do którego niejeden raz dołożyła sporo kawałków mięsa.
W szkole musieliśmy codziennie płacić dziesięć groszy za szatnię. Dla mnie to był duży wydatek. Opłaty szkolne, kupowanie zupy w południe i po pracy, szatnia, a jeszcze przejazdy tramwajem do pracy, z pracy do szkoły i dodatkowo ze szkoły do domu. Bo droga do domu piechotą to zmarnowane minuty przeznaczone na naukę w domu.
Do półrocza ciągnąłem łeb w łeb z tymi, którzy mieli dobre wyniki w nauce. Po półroczu zacząłem się po trochu łamać. Niejeden raz byłem półprzytomny na wykładach i nic nie docierało do mnie z tego, co mówił profesor. Innym razem nie udało mi się nadgonić zaległych wykładów, których nie przerobiłem w domu tego samego dnia, bo po prostu i zwyczajnie zasypiałem nad zeszytem, a rodzice śpiącego rozbierali i kładli do łóżka. W tym czasie całkowicie oderwałem się od naszych chłopaków, cały swój czas poświęcałem na pracę i naukę.
Pewnego dnia, wracając ze szkoły, spotkałem na korytarzu samotnie stojącego kolegę.
– Na ciebie czekam, chcę pogadać z tobą – powiedział po przywitaniu.
– Gadaj, co cię boli – dodałem mu odwagi, widząc, że zwleka z powiedzeniem, jaki ma kłopot. – Jakie masz zmartwienie?
– Chcę ci coś powiedzieć – zaczął – tylko nie wykapuj chłopakom, że to ja ci powiedziałem. Chłopaki szykują się spuścić ci manto za to, że urwałeś się z ferajny. Mówią, że zważniałeś i nie chcesz ich znać. Wiesz, że zawsze jestem z tobą, i jak dojdzie do draki, to też możesz na mnie liczyć, dlatego ostrzegam cię, żebyś się pilnował. Ale lepiej jak nikt nie będzie o tym wiedział, bo nic już przy mnie nie powiedzą i nie będziesz wiedział, co szykują na ciebie. Nie wiedzą tylko, jak zacząć – mówił dalej – ale liczą na to, że trafi się okazja.