Następnego dnia wieczorem poszliśmy całą gromadą do Parku Sieleckiego. Jeden kolega z gitarą i ja z bandżolą umilaliśmy innym czas. Przyszło kilka dziewcząt, tańczono więc na drewnianym deptaku – sali tańca, która oficjalnie była czynna tylko w soboty wieczorem i w niedziele.
– Twoja siostra idzie – powiedział kolega, wskazując idącą w naszym kierunku dziewczynę. Była jeszcze dość daleko i w zapadającym zmroku trudno było rozpoznać, kto idzie.
– Ona płacze – zauważył inny, gdy była już bliżej. Przerwaliśmy zabawę, czekając, aż podejdzie.
– Był goniec ze szpitala – powiedziała siostra płacząc. – Tam jest tatuś, ciężko chory.
Oddałem jej bandżolę, a sam wsiadłem na rower kolegi i szybko pojechałem do domu. Matka płacze, powtarza mi to samo.
Było już późno, kiedy jechałem z kolegą do szpitala. W korytarzu zapytałem przechodzące zakonnice o stan zdrowia ojca, podając nazwisko. Popatrzyły na siebie.
– Bardzo ciężki, proszę pana – odpowiedziała mi dopiero po dłuższej chwili jedna z nich. – Proszę pójść do lekarza dyżurującego, on panu powie dokładnie. Po tych schodach, na pierwsze piętro.
Lekarz powiedział mi krótko:
– Nie żyje. Był wylew krwi do mózgu. Zabrano go z fabryki. W szpitalu żył tylko pół godziny.
Następnego dnia pojechałem do fabryki i dowiedziałem się, w jakich okolicznościach się to stało.
Ojciec był czynnym działaczem w fabryce. Przez wiele lat załoga wybierała go na delegata, w razie potrzeby interweniowała u dyrekcji. Był też dobrym mówcą. Tego dnia robotnicy zwołali wiec. Po kilku przemówieniach ojciec wszedł na mównicę, by rozprawić się z przeciwnikami. W pewnym momencie przerwał, zszedł i poprosił o wodę. Zrobiło mu się niedobrze. Po chwili upadł i stracił przytomność. Zadzwoniono po pogotowie. W pół godziny potem, w szpitalu, ojciec umarł.
W ciągu jednego dnia, w sobotę, musiałem załatwić wszystkie formalności związane z pogrzebem. Wieczorem zdawałem matce sprawozdanie.
– A księdza zamówiłeś? – zapytała matka.
– Nie, zapomniałem. A poza tym – przecież ojciec był niewierzący, po co mu ksiądz?
– Tak, ale widzisz, ludzie będą gadać, że tak bez księdza chowamy. A krzyż zamówiłeś?
Ojcu krzyż i ksiądz był niepotrzebny, mnie też nie, ale na prośbę matki – załatwiłem i to.
Gdy całą rodziną pojechaliśmy do szpitala na wyprowadzenie zwłok, było tam już dużo robotników z fabryki, którzy zwolnili się z pracy, by być na pogrzebie. Byli robotnicy z fabryki, w której pracował przez ostatni rok, i z tej, w której przepracował poprzednio kilkanaście lat. Przynieśli wieńce z czerwonych róż, a gdy już formował się kondukt pogrzebowy, rozwinięto przed karawanem duże czerwone sztandary fabryczne. Więc szły w kolejności sztandary, krzyż, karawan i ludzie. Za karawanem najbliższa rodzina: mój starszy brat (przyjechał na pogrzeb z wojska), bratowa, siostra i ja. Matka rozchorowała się, więc jechała dorożką na końcu. Kondukt szedł Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem, Alejami Ujazdowskimi, Belwederską, Chełmską, Czerniakowską – razem kilka kilometrów. Na Belwederskiej i Chełmskiej przy każdej przecznicy czekały grupy ludzi, którzy dołączali się do pochodu. To znajomi ż dzielnicy. Ojca znali prawie wszyscy.
Przy rogu Czerniakowskiej dołączyli się moi koledzy z Wojtówki. Było ich kilkunastu. Szli chodnikiem, w małych kraciastych czapkach nasuniętych na oczy, z czerwonymi apaszkami na szyjach, z rękami w kieszeniach.
W ten sposób doszliśmy do kościoła na Czerniakowie. Od kościoła do cmentarza pozostało nie więcej niż trzysta metrów. Kondukt zatrzymał się przed kościołem. Wyszedł ksiądz. Odmówił formułki pogrzebowe, pokropił trumnę – i stoimy już kilka minut, a kondukt nie rusza z miejsca. Wreszcie zbliżył się do nas robociarz – jeden z tych od sztandarów – i pyta, kto tu ma prawo decydowania o wszystkim.
– Czy pan? – zwrócił się do starszego brata.
– Nie, brat – odpowiedział Wacek wskazując na mnie. Miałem wtedy dwadzieścia lat.
– Trzeba zdecydować, kto ma iść z pogrzebem: ksiądz czy sztandary. Ksiądz powiedział, że pójdzie tylko wtedy, jeśli odejdą sztandary.
– Nie chce iść za pieniądze taki kawałek drogi? To licho z nim, niech nie idzie. Pójdą sztandary – powiedziałem bez namysłu.
Usłyszałem za sobą gwar rozmów. To robotnicy komentowali sytuację. Na chodniku stała grupa chłopaków z Wojtówki. Jeden z nich podszedł i trąciwszy mnie łokciem powiedział po cichu:
– Mrugnij tylko na chłopaków, że się zgadzasz. Chłopaki chcą go brać siłą albo go tu na ulicy obedrą z tych jego świętych ciuchów. No, mrugnij tylko, chłopaki czekają, bo bez twojej zgody nie chcą nic robić – namawia mnie kolega.
– Dajcie spokój, niech go… Nie chce iść, niech nie idzie. To przecież pogrzeb ojca, więc niech odbędzie się w spokoju.
Kondukt znów ruszył.
Szedłem na cmentarz i myślałem: „Robotnikiem wolno ci być, ale nie należy tego zaznaczać nawet po śmierci, bo «dusza zbawiona nie będzie»… Przecież to sztandary robotnicze, fabryczne, pod którymi stoją robotnicy o różnych przekonaniach politycznych, wierzący i niewierzący. Poraził go tylko, jak byka, czerwony kolor”.
Gdy wracałem z pogrzebu, wciąż ta sprawa wierciła mi w mózgu. Przecież dla ludzi wierzących to by był wielki problem – z kim pójść? Z Bogiem czy z robotniczymi sztandarami?
Od tej chwili nie cierpiałem księży.
Wieczorem sąsiad, granatowy policjant, mówił mi, że zrobiłem źle, każąc iść sztandarom.
– Ksiądz powinien iść. Ja bym wybrał księdza.
„Oto jeszcze jeden z tej samej ferajny” – pomyślałem, a głośno powiedziałem:
– To już jak pan umrze, wtedy pójdzie ksiądz. O sztandary niech się pan nie martwi, do pana na pogrzeb nie przyjdą.
OSTATNIE SŁOWO DO DRAKI
W niedzielę z rana przyszedł do mnie Mały. Ubrałem się, szybko zjadłem śniadanie i poszliśmy „na zbiórkę”. Niedzielna zbiórka młodzieży odbywała się przed kościołem Bernardynów na Czerniakowie. Każdy mówił w domu, że idzie do kościoła, a rodzice cieszyli się, że mają takich religijnych synów. Szliśmy niby na mszę, która była odprawiana o godzinie dziesiątej. W ten sposób wszyscy byli zadowoleni. Tylko nieliczni wchodzili do kościoła. Reszta stała po przeciwnej stronie ulicy, obserwując, czy nie idą znajomi. Kłanialiśmy się znajomym dziewczętom, a chłopaków wołaliśmy, żeby się do nas przyłączyli. Tam właśnie, na spotkaniach przed kościołem, zapadały decyzje, jak spędzić niedzielę – w kinie, w domu czy też na potańcówce. Jedni umawiali się na wyskok w miasto, inni do „Przyjaciół”. „Przyjaciele” – to Towarzystwo Przyjaciół Belwederu, Czerniakowa, Sielc i Siekierek. Żaden z nas nie wiedział, na czym przyjaźń ta polegała. Wiedzieliśmy tylko, że od października do maja każdej niedzieli Towarzystwo urządzało potańcówki w sali przy ulicy Czerniakowskiej – na Podrapciu, a latem w Parku Sieleckim. Podrapeć – to okolice przy zbiegu ulicy Czerniakowskiej i Nowosieleckiej. Okolice zbiegu ulicy Czerniakowskiej i Podchorążych – to Rogatki, a przy rogu ulicy Chełmskiej – Wójtówka. Odcinek od Podrapcia do Wojtówki po stronie numerów parzystych nazywano Szmuklerze. Taki był wewnętrzny „administracyjny” podział Czerniakowa, o którym nie wiedzieli ludzie z miasta. Znałem jednego faceta z kierownictwa „Przyjaciół”. Miał własny duży murowany dom. Nie wiem tylko, czy dlatego został „Przyjacielem”, że miał własny dom, czy też wybudował sobie dom dlatego, że był „Przyjacielem”.
– Co robimy dzisiaj? – zapytał Mały, gdy staliśmy pod kościołem.
Teraz wyskoczymy na Wójtówkę, a wieczorem do „Przyjaciół” odpowiedziałem. – Umówiłem się z Leszkiem. Ma być o czwartej po południu na Wójtówce. Leszek chce zobaczyć, jak się bawi ferajna na Czerniakowie.
Mały poznał Leszka u mnie na imieninach. Leszek bał się przyjść, ale zagwarantowałem mu, że go nikt nie ruszy, jeżeli sam nie zaszura. Jak już ktoś szuka słomki do oka, wtedy na pewno znajdzie, nawet cały snopek.
Po nabożeństwie całą grupą poszliśmy na Wójtówkę.
– Serwus, aniołki! – zawołałem uradowany, gdy po drodze spotkaliśmy dwie koleżanki: Zochę i Wandę.
– Jak się masz, złoty koralu! – odpowiedziały.
Koledzy poszli dalej, a Mały i ja zatrzymaliśmy się, by porozmawiać z nimi kilka minut.
– Idziecie dzisiaj do „Przyjaciół”? – zapytała Wanda.
– Idziemy.
– To my idziemy z wami.
– A nie możecie iść same? – zapytał Mały. – Prawie wszystkie dziewczyny przychodzą same.
– Możemy – odpowiedziała Zocha – ale to zawsze troszkę inaczej wygląda, jak się przyjdzie z chłopakami. Nie bój się, nie chcemy, żebyście za nas płacili. Dać wam pieniądze od razu, teraz?
– Nie. Forsę dacie na sali, bo możemy się nie spotkać. Czekamy na was na Wójtówce od czwartej do pół do piątej. Jak się spóźnicie, to idziemy sami.
Gdy dochodziliśmy do Czerniakowskiej, zza rogu wyskoczyli nasze chłopaki i szybko uciekli do bramy. Po chwili zobaczyłem dwóch policjantów z pałkami w rękach. To oni dali popęd chłopakom. Minęliśmy ich. Gdy zobaczyłem, że poszli dalej, zawróciliśmy, a po chwili już wszyscy staliśmy na rogu.
To był normalny obrazek na dzielnicy. Policja nie pozwala stać na ulicy. Gdy na rogu zebrało się czterech chłopaków, a zobaczył to policjant, podchodził i bez pytania walił pałką. Więc gdy zbieraliśmy się wieczorem, każdy czujnie obserwował, czy nie zbliża się niebezpieczeństwo.
– Uwaga, „łomot” idzie! – ostrzegał ten, który pierwszy zobaczył policjanta.
Rozglądamy się – jest. Idzie w naszym kierunku, jest jeszcze daleko, ale już nie spuszczamy go z oczu. Jest już obok nas, ręce trzyma za plecami.
Stoimy niby spokojnie, ale w napięciu. Zatrzymał się, popatrzył, uśmiechnął się, jak tylko mógł najmilej, podchodzi do nas i… rozsypujemy się, jakby między nas strzelił piorun, a policjant goni z pałką w ręku. Poszedł. Stoimy znowu, a po półgodzinie znów ostrzeżenie:
– Uwaga, „łomot” idzie!
Tym razem idzie dwóch, to służbowy obchód. Gdy są już blisko, rozchodzimy się. Dwóch przechodzi na drugą stronę ulicy, jeden wchodzi do bramy, inni rozchodzą się po rogach. Przejście dla policjantów wolne, mogą iść spokojnie, nikt ich nie zaczepi. Gdy przejdą, po chwili znów wszyscy stoją na rogu. I tak każdego dnia, aż do znudzenia. Wesoło jest dopiero wtedy, gdy który nie zdąży odskoczyć i dostanie pałką. Wszyscy podśmiewają się z niego, a jemu wcale nie jest do śmiechu, bo takie uderzenie cholerycznie boli.