Postaliśmy trochę na rogu. Zauważyłem, że od kilkunastu minut na drugim rogu stoi jakiś facet i nachalnie nam się przygląda. Popatrzyłem – nie znam go wcale. Może jaki nowy tajniak.
– Kto to jest? – zapytałem chłopaków wskazując na faceta.
– Jak to, kto? Nie widzisz? W kapeluszu! – odpowiedział jeden śmiejąc się, że jestem taki mało spostrzegawczy.
To „w kapeluszu” mówiło wszystko. Że nie tutejszy i że nie cwaniak, tylko frajer z miasta.
– Cóż on tak sterczy na rogu? – zapytałem znów. – Może to „pies”?
– Nie. Frajer z miasta. Czeka na Hele z naszego domu. – Uwaga, „łomot”! – padło ostrzeżenie.
Rzeczywiście, idzie dwóch. Cholera, nie dadzą ludziom postać spokojnie na rogu. Weszliśmy do bramy i na klatkę schodową.
– No co, chłopaki, jak stoimy z forsą? Może wstąpimy do Bandyty na kieliszek chleba? – zaproponowałem, gdy staliśmy na schodach.
– Mam parę groszy, ale chcę iść wieczorem do „Przyjaciół” – odezwał się Olek.
– U mnie chyba coś się znajdzie – powiedział Heniek, szukając w kieszeniach.
Każdy wyciągnął pieniądze, odliczył i schował tyle, ile było potrzeba na zabawę, a resztę złożyliśmy do wspólnej kasy i przeszliśmy na drugi róg, do knajpy, której właściciela nazywano Bandytą.
Była to knajpa ostatniej kategorii; gdyby kategorii było dwadzieścia, to ta byłaby knajpą dwudziestej kategorii. Kilka brudnych stolików i popsutych krzeseł, jeden stolik z boku osłonięty czymś, co nazywało się kotarą. Za bufetem gruby właściciel z gębą, za którą można było dać bez wyroku dziesięć lat więzienia.
Zajęliśmy stolik osłonięty kotarą. Na stół wyjechał literek – na sześciu to nawet niedużo – kiełbasa, ogórek kwaszony i chleb. Kieliszków nie było, więc wódkę piło się w szklankach.
Wypiliśmy i zastanawiamy się, czy starczy jeszcze chociaż na ćwiartkę.
– Ja stawiam – powiedziałem, gdy mimo szczerych chęci chłopaki nie zdołali nic zebrać.
– Uwaga. Szmuklerze przyszli – cicho powiedział Heniek. Spojrzałem przez szparę w kotarze. Na salę weszło czterech nowych gości, którzy siadali właśnie przy stoliku.
– Co jest? – zapytałem po cichu.
– Mamy z nimi wojnę, może być rżnięcie – odpowiedział Heniek. Zauważyłem, że chłopaki wkładają ręce w kieszenie, a za chwilę wyjmują je i trzymają pod blatem stolika. Usłyszałem charakterystyczny trzask otwieranych sprężynowych noży.
– Urywaj się stąd – powiedział do mnie Heniek stanowczo.
– No już, urywaj się, już cię tli nie ma! – powtórzył, gdy nie zdradziłem żadnej chęci, żeby odejść.
– Wariat, czy co? – zapytałem zdziwiony. – Mam odejść teraz, jak szykuje się wojna? Ciekaw jestem, co by o tym chłopaki powiedzieli, gdyby się dowiedzieli, że wysiadłem przed draką.
Rozmawialiśmy po cichu, bez przerwy obserwując salę.
– Nas jest sześciu, ich czterech, nie zaczną – tłumaczyłem chłopakom. Uparłem się, że nie wyjdę. Jak wódkę pić razem, to i wojna razem.
Chłopaki ze Szmuklerzy siedzieli tylko kilka minut. Wypili po szklance wódki i wyszli z knajpy. Wtedy dopiero usłyszałem od chłopaków kazanie.
– Ty się nie wygłupiaj – mówił Heniek. – Znamy się chyba dobrze i wiemy, że przed draką nie wysiadasz. Ale teraz ty jesteś co innego, a my co innego. Ja – jak posunę kosą, to odsiedzę wyrok i będę taki sam, jaki jestem. Ale jak ty to zrobisz, to stracisz dużo. Masz zawód, pracujesz w fabryce, uczysz się, dobrze zarabiasz – a jak złapiesz wyrok, to będziesz taki, jak my: latem na publicznych robotach, a zimą do śniegu… I tam też niełatwo się dostać.
– Patrz na mnie – wtrącił się Olek. – Złapałem rok za rower, już jestem rok po wyroku i nie mogę znaleźć żadnej pracy. Podobno po czterech latach wymazują karę z rejestru, ale tyle czasu nie wytrzymam. Muszę z czegoś żyć, a matka nie chce dać jeść. Jak nie znajdę roboty, to znów muszę kraść.
– Tam gdzie wódka, to się pchaj, a jak draka, to uciekaj – zakończył Heniek kazanie.
Postawiłem obiecaną ćwiartkę. Wypiliśmy i razem z Małym wróciliśmy do domu.
O godzinie czwartej byliśmy na Wójtówce. Z tramwaju wysiadł Leszek. Przyjechał, tak jak mu radziłem, w czapce. Nasze chłopaki mieli, jak zwykle, jaskrawe kraciaste czapki i czerwone apaszki na gołych szyjach, bez krawatów. Ja byłem w krawacie, który zdjąłem i schowałem do kieszeni po przetańczeniu kilku kawałków.
Po kilku minutach przyszły Zocha z Wandą i teraz już razem, spacerkiem, poszliśmy do „Przyjaciół”.
– Zaczekamy chwilę. Mały skoczy po wódkę – powiedziałem, gdy już doszliśmy do Rogatek. – Dołóż się parę groszy, to kupimy więcej – zwróciłem się do Leszka. – W bufecie kosztuje drożej.
Leszek dołożył dwa złote. W małym, prywatnym sklepiku, od tyłu, Mały kupił cztery ćwiartki, które rozmieściliśmy po kieszeniach.
Weszliśmy w długie, ciemne podwórze, przez które trzeba było przejść, żeby dostać się na salę tańca, mieszczącą się na pierwszym piętrze przeciwległej oficyny. W pobliżu wejścia na klatkę schodową stały dwie grupki chłopaków. Gdy zbliżyliśmy się, podszedł do nas chłopak z jednej grupy, potem z drugiej i z bliska zajrzeli nam w oczy. Na podwórzu było bardzo ciemno.
– Cześć, chłopaki! Zaczekajcie - powiedział jeden z nich.
– Co jest? – zapytał Leszek półgłosem.
– Nic. To chłopaki z Wójtówki. Nie mają pieniędzy na wejście albo mają mało i pchają się na gapę, a za te pieniądze kupią wódki. Ta druga grupa to chłopaki z Podrapcia. Ci znów zatrzymują swoich znajomych, którzy mają forsę na wejście.
Po chwili na podwórze weszło trzech chłopaków, którzy zatrzymali się przy nas.
– No, prędzej decydujcie się, który wchodzi z nami! – zawołałem na stojących z boku.
– Sztajer idzie! – zawołał jeden i Sztajer przyłączył się do nas.
– Dawać forsę – zwróciłem się do wszystkich. – Sztajer kupuje bilety. Wyjąłem swoją złotówkę, którą dałem Sztajerowi. To samo zrobili wszyscy i teraz już bez przeszkód weszliśmy na pierwsze piętro. Na półpiętrze stało znów kilku chłopaków z Rogatek, którzy też czekali na znajomych. Sztajer podszedł do stołu, przy którym sprzedawano bilety wstępu, i powiedział:
– Jest nas dziewięć osób, a mamy tylko osiem złotych. Wpuści pan? Bo jak nie, to wracamy.
– No, dobrze, wpuszczę – odpowiedział „Przyjaciel” sprzedający bilety. Wydarł osiem biletów, obliczył nas i wpuścił dziewięć osób. W ten sposób Sztajer był już na zabawie, nie płacąc za wejście.
Tuż za nami wchodziła nowa grupa i usłyszałem, jak ktoś mówił przy stoliku:
– Wpuści pan za dziewięć złotych dziesięć osób? Nie mamy więcej forsy.
– Po co się pytasz, jak wiesz, że wpuszczę? Tylko że teraz nie macie na bilety, a później to wszyscy pijani i nie wiadomo, za co.
– Nie pijani, a zmęczeni tańcem.
Po chwili już wszyscy oddawaliśmy palta do szatni mieszczącej się przy drzwiach wejściowych za przepierzeniem. Szatnia oddzielona była od sali tańca tylko barierką, tuż przy niej były pierwsze wieszaki i na tych powieszono nasze okrycia. Nikt tu nie dostawał numerka. Po zabawie każdy sam brał swoje palto i nigdy nie było wypadku, żeby dla kogoś zabrakło. Na sali było na razie niewiele osób, ale orkiestra już grała. W orkiestrze była harmonia, saksofon, skrzypce i perkusja. Wszyscy goście się tu znali. Nie było par. Każdy mógł tańczyć z każdą dziewczyną. Kobiet było mniej, więc normalną rzeczą było odklepywanie partnerki w czasie tańca. Dlatego żaden chłopak nie kupował dziewczynie biletu wstępu. Nawet gdyby kupił, to i tak nie mógłby tańczyć tylko z nią, bo inni by mu na to nie pozwolili.
– A czy po mordzie nie dostanę? – zapytał mnie Leszek patrząc na tańczących gości, ubranych przeważnie w zniszczone ubrania. Wielu było nie ogolonych, a prawie wszyscy mieli na szyjach czerwone apaszki zamiast krawatów.
– Nie ma obawy – odpowiedziałem. – Rób tylko tak, jak ci mówiłem. Poza tym zasadą jest oddawanie partnerki, jeśli ktoś ją odklepuje. Nie oddasz – możesz być pewien, że będzie awantura. Nieoddanie partnerki traktowane jest jako największa obelga. Uważa taki, że został zlekceważony, że się go ma za nic. Ale jak tobie zabiorą – tłumaczyłem dalej – to też klep, na ślepo, przy pierwszej parze, która „przepływa” obok ciebie. Każda dziewczyna tańczy dobrze, bo jeśli nie umie tańczyć, to całą zabawę siedzi pod ścianą.
Po kilku tańcach postanowiliśmy wypić naszą wódkę.
– Warto zaprosić kilku chłopaków, bo sami przecież nie wypijemy litra. Ja do swojej doli wołam Olka – powiedział Mały.
– A ja Sztajera. A ty, Leszek, kogo chcesz zaprosić?
– Mnie się ten cholernie podoba – odpowiedział Leszek, wskazując na kolegę z Podrapcia. Był to chłop ważący sto pięć kilogramów, wysoki i silnie zbudowany, Roman zwany „Ździebełkiem”.
– Roman! – krzyknąłem. – Chodź do nas, kolega zaprasza cię na wódkę! Zapoznajcie się – dodałem, gdy Roman podszedł. Zawołałem też Sztajera, a Mały Olka.
Stanęliśmy w rogu sali. Sztajer przyniósł szklankę, którą bez pytania o pozwolenie pożyczył z bufetu. Na zakąskę mieliśmy paczkę miętowych dropsów. Szklaneczka wódki pod jednego dropsa.
Zauważyłem, że na salę weszła para, której nie znałem. On – młody chłopak, elegancko ubrany, w krawacie. Nikt ich nie znał. Gdy pytałem kilku kolegów, każdy odpowiadał jednakowo: – Jakiś frajer z miasta.
Tańczyli tylko ze sobą. Gdy po kilku minutach wszyscy już się oswoili z obecnością „nowych”, zauważyłem, że Heniek podszedł do nich w czasie tańca i klasnął w ręce. Facet odmówił oddania partnerki. Po chwili innego znów spotkała odmowa.
Po skończonym tańcu chłopaki zebrali się w kącie sali i komentowali wypadek. Heniek mówił z zacietrzewieniem:
– Żeby to był nasz, to dałbym z miejsca w ryja. Ale to, cholera, obcy. Może nie wie, że u nas tak jest.
– Zakładam się o ćwiartkę, że mnie odda – odezwał się Rudy z pewnością siebie.
– Trzymam zakład – odpowiedziałem.