– Idziemy spać do domu czy do parku? – zapytał Mały.
– Ja idę do domu – powiedziałem. – Już widno, niedługo ludzie zaczną chodzić, ą poza tym szkoda mi garnituru i zegarka. Chodź, Mały, lepiej do domu – namawiałem go. – Jest niedziela rano, a wiesz, że „powstańcy” najbardziej hipiszują z soboty na niedzielę, bo wtedy najwięcej pijaków śpi na trawie.
– A ty gdzie idziesz spać? – zapytał Mały Wariata.
– Do domu – odpowiedział Wariat. – Mam jasny garnitur, może się zazielenić trawą, a poza tym nikt mi, tak jak tobie, nie będzie w domu ubliżał.
Mały nie dał się namówić na spanie w domu. Twierdził, że chce się spokojnie wyspać, a w domu mu nie dadzą, więc idzie spać do parku.
– Uważaj tylko, żeby cię nie okradli – ostrzegałem jeszcze. – Śpisz jak zabity, mogą ci ściągnąć buty, marynarkę i też nie poczujesz.
– Będę uważał – odpowiedział i odszedł w stronę parku, a Wariat i ja poszliśmy pomieszkać w domu.
Przed południem przyszedł do mnie Mały. Usiadł i nic nie mówi, tylko patrzy na mnie z głupią miną.
– Pewnie cię opędzlowali? – pytam prawie na pewniaka.
– Tak…
– Co ci wzięli?
– Czapkę, grzebień, miesięczny bilet kolejowy i zegarek z ręki.
– Czapka szczeniak. Grzebień – nic. Biletu szkoda, ale to już prawie koniec miesiąca, te kilka dni pojeździsz do pracy na gapę. Ale szkoda zegarka. – Kosztował przecież czterdzieści złotych, wziąłem go dla Małego na raty w naszym sklepie przyfabrycznym. – Zegarek musimy odszukać. Chodź, pogadamy z „powstańcami”, oni coś powinni wiedzieć.
„Powstańcy” to chłopcy w wieku trzynastu do piętnastu lat, którzy dopiero „powstawali” na cwaniaków i we wszystkim starali się naśladować starszych.
Weszliśmy do parku. Pusto, nikogo nie ma. Raptem z krzaków wyskakuje trzynastoletni może chłopak i ile sił w nogach pędzi w naszym kierunku.
Był to chłopak z naszego domu. Gdy nas zobaczył, zatrzymał się, obejrzał i wrzasnął, ile sił w piersiach:
– Ty, frajer! Spuść nachy, będzie ci lżej!
– Czego drzesz mordę? – zapytałem.
– Bo tam frajer leży z babą w krzakach i chciał mnie lać za to, że ich podglądałem.
– Dzisiaj w nocy polowałeś czy spałeś w domu? – pytam dalej.
– W domu spałem. A bo co?
– Małego tu nad ranem opędzlowali… Nie wiesz, kto?
– Jak rany Boga, ja spałem w domu! Ale wiem, że Kłaczek spod szóstego dzisiaj w nocy łaził po parku ze swoją ferajną i jakiegoś frajera obrobili. Chodźmy, wywołam go z domu, bo on pewnie teraz śpi – zaproponował nasz chłopaczek.
Zaczekaliśmy z Małym przed bramą, a on po kilku minutach wyszedł z Kłaczkiem. Był to dobrze nam znany chłopiec, miał ze czternaście lat. Gdy powiedzieliśmy, jaki to mamy do niego interes, popatrzył na nas, zastanowił się chwilę i powiedział:
– Chyba nie myślicie, że to ja zrobiłem? Swojego bym nigdy nie ruszył, a innym też bym ruszyć nie dał. Jego obrobili „wystawniaki”. Moleto dzisiaj w nocy kręcił się z nimi po parku.
– Kto to jest Moleto? Czy my go znamy? – zapytał Mały.
– Chyba go nie znacie – odpowiedział Kłaczek. – „Wystawniak”. Już dwa lata, jak „wystawił” z domu. Ma całą bandę chłopaczków od dwunastu do czternastu lat – samych „wystawniaków”. Kradną i wszystko oddają jemu, a on ich żywi i broni. Moleto ma szczęście. Ja ze swoimi siedzę w domu, to my „robimy” tylko „na skakanego” z soboty na niedzielę. My nie musimy słuchać go, tak jak jego banda. Tamci uciekli z domu i nie chcą wracać, to muszą robić to, co on chce. Wiecie co? – zakończył Kłaczek. – Nie szukajcie, bo i tak nie znajdziecie. Ja będę węszył. Jak coś będę wiedział, to dam wam znać.
Już po godzinie Kłaczek przyniósł do mnie do domu miesięczny bilet kolejowy Małego.
– Skąd go masz? – zapytałem.
– Znaleźli chłopaki w naszym domu na schodach, ktoś podrzucił… A ja wiem, kto tu się kręcił. To Siwy – „wystawniak”. Będziemy szukali, aż znajdziemy – powiedział Kłaczek wychodząc z mieszkania. – Wy może nie wierzycie, że to nie my zrobiliśmy, ale ja wam udowodnią. A im damy takie manto, że więcej swoich chłopaków nie będą obrabiać. Po południu Kłaczek znów wpadł do mnie z wiadomością.
– Na Belwederskiej stoi chłopak, który ma na głowie czapkę Małego. Tam go moje chłopaki pilnują, a ja przyleciałem powiedzieć.
– A skąd wiesz, że to czapka Małego? – zapytałem.
– A co? Czy to ja nie znam czapek naszych chłopaków? Ty – mówi do mnie – masz czapkę w biało-czarną kratę, a Małego była szara w ciemniejszą kratę z czerwonymi paskami. Może nie? – zapytał zadowolony, że jest taki spostrzegawczy i ma tak dobra pamięć.
Zawołałem Małego i razem z Kłaczkiem pobiegliśmy na ulicę Belwederską. Skróciliśmy sobie drogę przechodząc przez prywatny plac. Gdy przełażąc przez parkan z powrotem wyszliśmy na ulicę, jeden z obstawy dał nam znak, że ten w czapce Małego czeka na kogoś na rogu. Zatrzymaliśmy się z Małym na rogu, tuż przy nim. Spojrzeliśmy na czapkę – zgadza się, czapka Małego.
– Pokaż no tę czapkę – powiedział Mały, zdejmując mu ją z głowy. Złapałem go w momencie, gdy raptownie skoczył w bok i chciał uciekać.
Obejrzeliśmy czapkę, z której wyrwano podszewkę. Nie było żadnej wątpliwości, że to czapka Małego.
– Skąd masz czapkę? – pytamy nagniotka.
– Jak to skąd? To moja czapka! – odpowiedział hardo.
Dopiero jak dostał po pysku, przyznał się, że czapkę dostał od Siwego, który już od roku jest na „wystawie”. Jak go policja złapie i odstawi do domu, to on po dwóch dniach znów „wystawia”.
– A gdzie on teraz mieszka? – pytamy znów.
– Tego to już wam nie powiem, szukajcie sami.
– Czy to on obrobił Małego?
– A co mnie to wszystko obchodzi?! Ja dostałem czapkę od Siwego i więcej nic nie wiem.
Mały zaproponował, żeby odprowadzić go do komisariatu, może tam potrafią coś z niego wyciągnąć. W drodze do komisariatu nasz „wystawniak” poprosił, żebyśmy mu pozwolili coś sobie kupić. Weszliśmy do owocarni, w której kupił lemoniadę, cukierki i czekoladki – za wszystkie pieniądze, które miał przy sobie, trzy złote z groszami. Wiedziałem, że chce się pozbyć forsy, żeby nie musiał tłumaczyć się w komisariacie, skąd ma pieniądze. Po wyjściu z owocarni część cukierków rozdał chłopaczkom, których kilku kręciło się przy nas.
– Chyba nie będzie wam przeszkadzało, jeżeli oddam Kłaczkowi swój nóż? – zwrócił się znów do nas i mówiąc to podał mu duży nóż sprężynowy, zaznaczając przy tym, że za kilka dni przyjdzie go odebrać.
W komisariacie przy rewizji znaleziono przy nim tylko zniszczoną od ciągłego używania talię kart do gry.
– W karty grasz? – zapytał dyżurny policjant.
– Ano gra się trochę.
– A w co gracie? W oko, w chlusta?
– W co się da.
– A z kim grasz? – zadaje pytanie policjant.
– Z chłopakami.
– Z jakimi?
– Ze wszystkimi, którzy chcą grać.
– Jak oni się nazywają? – pyta dalej policjant.
– A bo ja wiem…
– Gdzie mieszkasz?
– Gdzie się da… Już dwa miesiące „wystawiam”.
– Chcesz iść do domu?
– Nie. Jak mnie oddacie do domu, to znów ucieknę. Już mnie raz oddaliście.
W dalszym ciągu przesłuchania powiedział, że czapkę dostał od Siwego i nie wie, kto okradł Małego. Nie wie też, gdzie melinuje Siwy i jak właściwie on się nazywa. Wie tylko, że to też „wystawniak”, i to już od dłuższego czasu.
Na ulicy czekał na nas Kłaczek. Powiedział, że kilka razy przewinął się koło nas Moleto. Miał chęć wywołać z nami awanturę, żeby dać możność uciec chłopcu, którego prowadziliśmy, ale bał się, że może mu się nie udać i jeszcze sam wpadnie.
– Moleto powiedział, że nie wyglądacie na frajerów. Powiedział też, że zaczyna palić mu się grunt pod nogami, więc jeszcze dzisiaj wieje do Katowic.
– Wiecie co? – powiedział Kłaczek. – O dziesiątej wieczorem będę czekał przed waszą bramą. Pójdziemy szukać Siwego. Znam kilka melin, może uda mi się dowiedzieć, gdzie on śpi.
Spotkaliśmy się znów wieczorem.
– Idziemy na plac, tam znajdziemy kilku chłopaków – powiedział Kłaczek.
„Plac” – to faktycznie plac przyległy do garaży, na którym stały stare, zniszczone samochody. Gdy przeleźliśmy przez parkan, Kłaczek poprowadził nas w róg. placu do wielkiej leżącej bezładnie kupy starych desek.
– Właźcie za mną – powiedział leżąc na ziemi i wsunął się pod deski tuż przy samym murze.
Czołgając się na rękach i kolanach, wsunęliśmy się w przejście pod deskami. Po trzech metrach takiej drogi nastąpił zakręt, jeszcze metr i znów zakręt, za którym znaleźliśmy się w dość dużym pomieszczeniu przykrytym wielkim stosem desek. Na jednej pustej przewróconej skrzynce stała mała lampa naftowa, przy drugiej sześciu chłopców w wieku od dwunastu do piętnastu lat grało w karty. Wyglądało to trochę niesamowicie – lampka dawała słabe światło i w tym świetle dorosłe jakby sylwetki o dziecinnych buziach, grające na pieniądze w oko jak starzy. Ziemia wysłana była starą słomą i sianem, walały się na niej różne papiery, strzępy gazet, cynfolia z czekoladek, a po kątach leżały puste puszki po konserwach oraz puste butelki po wódce, piwie i lemoniadzie.
Gdy wsunęliśmy się do środka, chłopaki przerwali grę, by popatrzyć, kto przyszedł do nich w gościnę. Zmierzyli nas obojętnym wzrokiem i po chwili wrócili do przerwanego zajęcia, nie zwracając już na nas żadnej uwagi.
Po kilku minutach, gdy zmieniał się bankier, zapytałem, czy nie wiedzą, gdzie melinuje Siwy.
– A co chcecie od niego? – zapytał jeden malec.
– Potrzebujemy go -. odpowiedziałem.
– To go sobie szukajcie sami – odpowiedział drugi. – Od nas niczego się nie dowiecie.
– A może chcecie z nami zagrać w oko? – zaproponował bankier.
– Nie – odpowiedział Mały. – S… wam na łeb, szczeniaki. Następna melina mieściła się w gruzach zaczętego kiedyś i nigdy nie skończonego domu. „Mieszkało” tam trzech malców. Gdy przyszliśmy, spali już, leżąc na ziemi wysłanej słomą i papierami, przykryci starymi łachami. Od nich też nic się nie dowiedzieliśmy.