– Chodźmy jeszcze do gołębnika – zaproponował Kłaczek. – Tam na pewno musi ktoś melinować.
I znów przez wysoki parkan dostaliśmy się na pusty, zaniedbany plac, zarośnięty wysoką trawą i różnymi chwastami. Po cichu zbliżyliśmy się do krzaków, wśród których stał pusty gołębnik. Weszliśmy po drabince na górę i przez małe drzwi do środka. Latarka elektryczna oświetliła pusty barłóg, na którym leżała podarta stara płachta i tak samo stara podarta jesionka. – To jesionka Siwego – stwierdził z całą pewnością Kłaczek. – On tu śpi, ale teraz pewnie poluje jeszcze. Przyszliśmy za wcześnie.
Spojrzałem na zegarek – wskazywał godzinę pierwszą. Poczekaliśmy kilka minut i zdecydowaliśmy wrócić do domu, a po Siwego wskoczyć jeszcze raz – o piątej rano. Wtedy na pewno będzie już w „domu”. Przecież musi też kiedyś spać.
O godzinie piątej rano – już bez Kłaczka, tylko Mały i ja – poszliśmy znów do gołębnika. Na barłogu przykryty jesionką spał Siwy. Był to chłopak piętnastoletni, wysoki i dobrze zbudowany. Poderwałem go za kołnierz do góry, a Mały zaczął bić. Siwego takie wyrwanie ze snu ogłupiło. Wrzasnął głośno ze strachu, a gdy poznał, kto go bije, zaczął prosić:
– Chłopaki, nie bijcie! Powiem wam wszystko, tylko nie bijcie!
– Oddaj zegarek! – wrzasnąłem.
– Chłopaki! Przysięgam wam, tak jak pragnę wolności, że nie ja wziąłem zegarek. Zegarek wziął Moleto, a mnie dał czapkę, bilet kolejowy i grzebień. Czapkę oddałem jednemu chłopakowi, a grzebień mam – powiedział, podając Małemu jego grzebień. – Bilet kolejowy podrzuciłem wczoraj na schodach w waszym domu. Przeczytałem, że to twój – zwrócił się do Małego – i chciałem ci go oddać, ale przecież sam nie mogłem, bo byś pytał, skąd go mam. Mówiłem Moletowi, że obrobił swojego chłopaka, ale on zegarka nie chciał oddać. Mówił, że ciebie nie zna…
– No! Już on biedny będzie, jak my go drapniemy. Gadaj, gdzie on melinuje? Bo jak nie powiesz, to cię przetrącimy! – krzyknąłem na Siwego, popierając swą prośbę uderzeniem pięści.
– Teraz już go nie złapiecie – zapiszczał Siwy. – Dzisiaj w nocy wyjechał do Katowic, ma tam jakiegoś znajomego złodzieja i do niego pojechał. Mówił, że za trzy, cztery miesiące wróci. On mieszkał razem ze mną, odprowadziłem go na dworzec.
– Chodź! Idziemy do komisariatu – zwróciłem się do Siwego. – Tylko nie próbuj wiać, bo jak złapię, to ci nogę przetrącę i wtedy już nie będziesz mógł uciekać.
Siwego bez żadnych kłopotów dostarczyliśmy do komisariatu, a po kilku dniach otrzymaliśmy wezwanie, by zgłosić się do izby zatrzymań dla nieletnich. Tam jeszcze raz złożyliśmy zeznanie. Ale nic nie wyszło z tego, bo policjantki powiedziały nam, że sprawa jest beznadziejna. Chłopaki do niczego się nie przyznają, nic nie wiedzą i nikogo nie znają, więc sprawy im zrobić nie mogą. Nie można ich też długo trzymać, jeśli nie udowodni się im żadnego przestępstwa. Oddanie chłopaków rodzicom też nic nie da, bo nieraz po kilku już godzinach wychodzą z domu, by wrócić dopiero wtedy, gdy ich policjant przyprowadzi. I tak w kółko, tak długo, aż wreszcie zostanie taki chłopak złapany na jakimś przestępstwie, przeważnie na kradzieży, bo przecież tylko z tego oni żyją. Wtedy idzie z wyroku sądu do domu poprawczego.
No i tak Mały stracił swój zegarek.
DZIWNA ROZPRAWA SĄDOWA
Rok 1938. Park Sielecki czynny jest w soboty wieczorem i w niedzielę od godziny drugiej po południu do jedenastej wieczorem. Główną atrakcją parku jest „deptak”, to znaczy sala tańca. Deski pod gołym niebem, ogrodzone niewysokim parkanem – płatne piętnaście groszy od pary za jeden taniec. Poza tym: karuzela, huśtawki, strzelnice i inne „zabawy” dla dzieci i dorosłych, a wszystko to pod patronatem Towarzystwa Przyjaciół Belwederu, Czerniakowa, Sielc i Siekierek. Park Sielecki – to jedyna rozrywka „kulturalna” dla grandy całego Czerniakowa i Mokotowa. Żaden obcy z miasta do parku nie przyszedł ze względu na panującą tam atmosferę. Znali się wszyscy, lecz mimo to często wynikały awantury, w których niejeden raz interweniowała policja i… pogotowie.
Pewnej niedzieli wieczorem stało nas sześciu z boku „deptaka”, tam gdzie już nie było wielkiego tłoku, i prowadziliśmy wesołą rozmowę, jaką prowadzą młodzi chłopcy, gdy są w większym gronie.
– Rozejść się, k… wasza mać, szczeniaki! – posłyszeliśmy głos kobiety, która weszła w środek naszej grupy i rozpychając się poszła dalej.
– No, ty! – odezwał się głośno Josek – tylko nie k… wasza mać.
W tym momencie otrzymał silne uderzenie pięścią w twarz. Uderzył go mąż tej kobiety, który też wlazł w środek, idąc tuż za żoną, a za nim przeszedł jeszcze jeden mężczyzna.
Zgłupieliśmy wszyscy, a oni spokojnie poszli dalej. Po chwili dopiero zaczęliśmy się śmiać z Joska, że tak po frajersku dostał w ryja.
– Nie, ja mu tego nie daruję! – powiedział Josek i puścił się w pogoń za tym, który go uderzył, a tuż za Joskiem popędził jeszcze Wariat. Josek był mały i krępy, Wariat znów wysoki i dobrze zbudowany.
Po niedługiej chwili z uliczki prowadzącej do wyjścia z parku dobiegł nas hałas i krzyk:
– Ratunku! Policja! Bandyci! Zabili!
Gdy dobiegliśmy, było już po awanturze, tylko pod płotem leżał mężczyzna w kałuży krwi, a nad nim stała znana nam już, rozpaczająca kobieta w towarzystwie kilku facetów.
Kobieta i towarzyszący jej mężczyźni byli pijani.
– Który baran drapnął kosą? – zapytałem kolegów, którzy byli świadkami bijatyki. – Przecież oni są dobrze na gazie, to jeden mógł wymieszać wszystkich bez użycia kosy.
– Kosą zawadził Wojtek. Przechodził właśnie obok w tym momencie, gdy Wariat strzelił go łbem – powiedział kolega, wskazując na leżącego pod płotem. – Wtedy doskoczył Wojtek i zasunął mu, zdaje mi się, dwie czy trzy sztuki.
– A co robił Josek? – pytam dalej.
– Zanim doleciał, już było po wszystkim.
Po kilkunastu minutach karetka pogotowia zabrała rannego. Był to stały mieszkaniec Czerniakowa, zwany Zocha.
W kilka tygodni po tym wypadku odbyła się w sądach na Lesznie rozprawa o ciężkie pobicie nożem. Oskarżeni – Josek i Wariat. O Wojtku, który był faktycznym sprawcą, policja nic nie wiedziała, mimo że znali go wszyscy. Oskarżeni odpowiadali z wolnej stopy. Na sprawę przyszła cała ferajna chłopaków, między innymi i Wojtek.
Na korytarzu przed salą rozpraw stał Zocha w otoczeniu rodziny.
– Pogadajcie z nim – doradzałem Joskowi i Wariatowi. – Podobno to równy chłop, może nie będzie kapował. Co wam szkodzi spróbować?
Wariat i Josek podeszli do Zochy.
– No, Zocha, jak będzie? – zagadał Wariat.
– Zwróćcie koszty leczenia… i spokój w głowie, porządek musi być – odpowiedział Zocha.
– Ile?
– Mnie kosztowało to pięćdziesiąt złotych – i więcej nic nie chcę. A poza tym ja sam tu byłem winien, bo niepotrzebnie uderzyłem Joska. No i wiem też dobrze, że to przecież Wojtek mnie posunął, i jemu odegram się za to, jak tylko trochę dojdę do siebie.
– No to daj grabę i niech będzie blat między nami – mówiąc to Wariat i Josek uścisnęli sobie z Zocha ręce.
Wkrótce sędzia wywołał ich sprawę. Chłopaki stanęli na sprawę bez obrońcy, bo nie mieli pieniędzy. Wariat pracował jako robotnik w fabryce, a Josek był bez pracy. Sędzia sprawdził personalia poszkodowanego, oskarżonych i świadków, przyjął od świadków przysięgę i rozpoczęła się sprawa.
Najpierw sędzia odczytał orzeczenie lekarskie, stwierdzające ciężkie pobicie nożem. Że gdzieś tam brakowało tylko pół centymetra, żeby Zocha już od dawna był prawidłowym nieboszczykiem; że oskarżeni o to pobicie są: Jaky Wacław i Kolejarski Antoni.
– Czy oskarżeni przyznają się do winy? – zapytał sędzia.
– Nie – odpowiedzieli obaj równocześnie.
– Zaznaczam – powiedział sędzia – że przyznanie się do winy brane jest pod uwagę jako okoliczność łagodząca. – I po raz drugi zadał pytanie: „Czy oskarżeni przyznają się do winy?”, na które, jak poprzednio, otrzymał odpowiedź: „Nie”.
Sędzia popatrzył na oskarżonych, jakby chciał prawdę wyczytać z ich twarzy, i rozpoczął postępowanie sądowe.
– Proszę powiedzieć – zwrócił się sędzia do Zochy – wszystko, co pan pamięta z przebiegu zajścia.
– Ja… proszę Sądu, nic nie mogę powiedzieć… bo nic nie pamiętam – zaczął mówić Zocha robiąc długie przerwy między poszczególnymi słowami. – Byłem wtedy u szwagra na imieninach… tam dobrze sobie wypiliśmy… i oprzytomniałem w szpitalu. A jak to było, gdzie to było i z kim to było, to ja naprawdę nic nie pamiętam – dokończył Zocha swoje zeznanie z taką miną, jakby chciał przeprosić sędziego za to, że narobił mu tyle kłopotu, a sam nie zadał sobie nawet trudu, żeby zapamiętać, jaki awantura miała przebieg.
Z tym już sędzia nie miał co gadać. Ale chciał go jeszcze zachęcić do zeznań.
– Niech pan mówi wszystko – powiedział – co panu jest wiadome. Niech się pan nie boi.
– Ja się nie boję – tylko co ja będę gadał, jak ja naprawdę nic nie pamiętam?
Następny świadek – żona poszkodowanego.
– Czy świadek poznaje oskarżonych? – zapytał sędzia.
Z całą powagą przyjrzała się oskarżonym i po chwili namysłu powiedziała:
– Nie, nie poznaję żadnego z tych panów.
– A co świadek może powiedzieć o zajściu? – zadał znów pytanie sędzia;
– Wracaliśmy z imienin – zaczęła zeznawać żona Zochy – więc byliśmy nieźle na gazie. Gdy byliśmy już blisko bramy, od strony sali tańca wyskoczyła grupa mężczyzn i jeden z nich uderzył męża głową. Jak mąż upadł, wtedy wszyscy rzucili się na niego, a któryś z nich musiał go uderzyć nożem.
– A czy świadek widział, kto uderzył nożem? – zapytał sędzia.
– Nie. Że jest porznięty, zauważyłam dopiero wtedy, jak już się ta cała granda rozleciała.
– A jak wyglądał ten, który uderzył głową?
– Był średniego wzrostu, blondyn, w jasnym ubraniu.
– To świadek wszystko widział, tylko twarzy nie widział? – ze złością już powiedział sędzia.
– Twarz też widziałam – odpowiedziała takim samym ostrym tonem zeznająca kobieta. – Ale to nie był żaden z tych panów – dorzuciła wskazując na oskarżonych.