– Jaka kara grozi za nieoddanie broni? – zapytałem.
– Nie rozumiem, o co chodzi – odpowiedział „Andrzej”.
– No bo Niemcy obiecują rozstrzelanie. To wy musicie zagrozić jeszcze większą karą, ale obawiam się, że i tak nastraszyć się nie dam. Dwie spluwy i dwa granaty moje, resztę, to, co mam i co będę miał, oddaję. Zgoda?
– Ale taki jest rozkaz organizacji – upierał się „Andrzej”.
– To zmieńcie rozkaz, bo ja swego zdania nie zmienię i może wyniknąć niepotrzebne nikomu nieporozumienie.
Oddałem kilkanaście granatów i trzeci pistolet, wszystko, co trzymałem w mieszkaniu. Kilka razy wychodziliśmy w nocy wykopywać broń, którą następnego dnia odwoziliśmy w umówione miejsce, a tam majdan odbierali inni po podaniu umówionego hasła.
Zamieszkał u mnie Zdzisiek z Mokotowa, równy chłopak. Niemcy deptali mu po piętach i musiał uciekać z domu. Sypnęła go jego dziewczyna, że posiada broń. Zrobiła to z zemsty, bo coś tam jej zmajstrował i nie chciał się żenić. I właśnie z nim i z Małym poszliśmy raz do Łazienek szukać broni. Do Łazienek zabroniono wchodzić pod karą śmierci, ale wiedzieliśmy, że tam zakopano broni do jasnej cholery. Poszliśmy uzbrojeni w pistolety, granaty i długie, zaostrzone na końcach żelazne pręty, normalnie używane do zbrojeń betonowych. Do środka dostaliśmy się przez wysokie, murowane ogrodzenie od ulicy Podchorążych. Z początku słychać było jeszcze odgłosy ulicy, ale gdy zapuściliśmy się głębiej w park, ogarnęła nas niesamowita, idealna cisza. Słychać było tylko nasze kroki i głosy.
– Wydaje mi się, że tu powinno coś być. Pomacajmy! – zawołał półgłosem Zdzisiek, idący trochę z boku.
Wcisnęliśmy w ziemię nasze pręty w jednym miejscu, w drugim, wreszcie pręt głębiej nie wchodzi. Stuknęliśmy kilka razy – nie wchodzi. Słychać tylko odgłos jakby uderzenia o drzewo. Zdzisiek przyciągnął na to miejsce suchą gałąź, która miała spełniać rolę znaku rozpoznawczego, gdy przyjdziemy w nocy.
Z początku chodziliśmy ostrożnie, lekko zdenerwowani, czujnie obserwując teren. Wkrótce zdenerwowanie przeszło i łaziliśmy po parku jak po własnym podwórku, nie zapominając jednak o tym, że trzeba się bez przerwy rozglądać na wszystkie strony. Tak łażąc, dotarliśmy do stadionu hipicznego. Po drodze bez przerwy dłubaliśmy w ziemi naszymi prętami i zaznaczyliśmy kilka miejsc. Znaleźliśmy w krzakach dwie armaty, na widok których roześmiałem się głośno, bo przypomniałem sobie, jak obiecywałem Tadziowi, że mogę dostarczyć nawet armatę. Gdyby chciał, to wystarczy zrobić w nocy wyskok większą grupą i armatę przyciągniemy. Na stadionie hipicznym nie było nic ciekawego. Po wyrwaniu deski dostaliśmy się pod trybuny. Tu już było ciekawiej. W wielu miejscach ziemia była naruszona. Podłubaliśmy – zgadza się. Pręty stukały o twarde przedmioty na niewielkiej nawet głębokości. W kącie pod trybuną leżała kupa różnych śmieci i szmelcu. Grzebiąc w niej znaleźliśmy kilkanaście polskich granatów obronnych, które pochowaliśmy po kieszeniach i za paskiem spodni. Mały poprzyczepiał je sobie do dziurek przy płaszczu. Zdecydowaliśmy, że pierwsze wyprawy będą w to miejsce. Bo to przecież pod dachem, miejsce łatwe do zapamiętania, trudniej zobaczyć z daleka i dobre podejście – prawie cała droga krzakami pod murem.
W drodze powrotnej Zdzisiek znalazł karabin z odłamaną kolbą i całkowicie zardzewiałym zamkiem. Lufa zapakowana była ziemią i rdzą.
– Nie rusz cyngla! – ostrzegałem, widząc, jak Zdzisiek z ciekawością ogląda „trupa”. – Zamek odciągnięty, więc w lufie może być kula. Jak grzmotnie, to rozwali karabin i może okaleczyć. Rzuć do diabla!
Zdzisiek jednak karabinu nie wyrzucił.
– A jednak strzelę – powiedział, gdy byliśmy już blisko ogrodzenia. – Mały! Daj kawałek drutu!
Jeden koniec przywiązali do cyngla, a karabin zacisnęli w rozwidleniu drzewa. Schowaliśmy się za drugie drzewo i wtedy Zdzisiek pociągnął za drut. W idealnej ciszy parku huk wystrzału wydał się wielokrotnie głośniejszy, niż był w rzeczywistości. Zdążyłem tylko zauważyć, że karabin się rozleciał, bo uciekliśmy w stronę ogrodzenia jak małe dzieciaki, które wyrządzają jakąś psotę.
Teraz ciężej nam było wejść na mur ogrodzenia, bo byliśmy obładowani granatami, ale podsadziliśmy do góry Małego, następnie ja podsadziłem Zdziśka, a na końcu oni podali mi ręce i wciągnęli na mur. Na ulicy nie było nikogo z tych, których należało się bać, więc idąc spokojnym krokiem, po kilku minutach byliśmy w mieszkaniu.
Gdy chowałem granaty pod łóżko, pomyślałem, że właściwie nie wiem dokładnie, jakiego efektu należy spodziewać się przy użyciu takiej „piguły”. Wiem, jak się odbezpiecza, jak należy rzucać, ale nie widziałem nigdy wybuchu.
– Wiecie, chłopaki, warto spróbować, czy one są na chodzie – powiedziałem wskazując na leżące na podłodze granaty. – Pójdziemy na łąki pod Wierzbno i grzmotniemy jednym.
Na łąkach znaleźliśmy rowek, który gdy się położyliśmy, zakrywał nas całkowicie. Kilkanaście metrów od rowka była niewielka kałuża. Klęknęliśmy, a ja odbezpieczając granat mówiłem:
– Jest kałuża? Jest. A teraz, patrzcie, za chwilę nie będzie kałuży – mówiąc to rzuciłem granat. Skryliśmy się w rowku. Po chwili nastąpił wybuch, po którym ile sił w nogach uciekaliśmy w stronę ulicy Piaseczyńskiej. Zdążyliśmy jednak zauważyć, że zamiast kałuży została duża wyrwa.
Raz znowu niewiele brakowało, żeby mnie Zdzisiek zastrzelił.
Czyściliśmy broń. Gdy Zdzisiek złożył swojego waltera, wycelował w moją głowę i pomaleńku naciska cyngiel. Odepchnąłem jego rękę.
– Ty idioto! – powiedziałem ze złością – do człowieka nie celuje się nawet z pustego pistoletu, a w tym masz pełny magazyn.
– Co, boisz się? – roześmiał się Zdzisiek. – Przecież walter oddaje pierwszy strzał dopiero po drugim spuście. Pierwszy spust to dodatkowy bezpiecznik, a ja go jeszcze nie ściągnąłem.
– Dodatkowy czy nie dodatkowy, jak chcesz, to możesz celować w plamę na murze – wskazałem dużą plamę na ścianie stojącej na drugim podwórku budy.
Zdzisiek długo celował i wolno naciskał cyngiel. Bawił się chłopak, wiedział przecież, że strzału nie będzie, bo jeszcze nie ściągnął pierwszego spustu. Bach!!! – strzał. Zdzisiek spojrzał na mnie przerażony.
– Zamykaj szybko lufcik! – krzyknął. – Żeby nikt nie zobaczył, że u nas otwarty.
Siedzimy cicho i czekamy, co z tego wyniknie. Żeby tylko sąsiad nie sypnął. Porządny chłop, ale zawsze to „granatowy”. Siedzieliśmy tak w napięciu pół godziny, ale żadne komplikacje nie nastąpiły.
Innym razem mój pistolet stał się przyczyną nie przespanej nocy mego kuzyna, który przyjechał z prowincji do Warszawy na handel. Było to w sylwestra 1939 roku. Postanowiliśmy spędzić tę noc uroczyście, w większym gronie kolegów i koleżanek, przy dobrej zakąsce i tańcu. W kieszeń zabrałem tylko waltera, a parabellum leżało spokojnie w mieszkaniu pod poduszką. Z birbantki wróciłem do domu dopiero następnego dnia wieczorem i od Zdziśka dowiedziałem się, jak spędzili noc sylwestrową z moim kuzynem.
Wszystko było dobrze do momentu, gdy kuzyn postanowił położyć się spać. Poprawiając poduszkę, zobaczył pistolet i oczy wyszły mu na wierzch ze strachu.
– Co to jest? – zapytał przerażony wskazując ręką pistolet.
– Pistolet – odpowiedział spokojnie Zdzisiek.
– Czyj?
– Długiego.
– Ale co on robi tu, w mieszkaniu?
– Leży – odpowiedział Zdzisiek lakonicznie.
– Niech pan go wyniesie… Niech pan go wyrzuci – prosił kuzyn.
– Nie mogę. Długi by mnie chyba zabił. Ale niech pan się nie boi. Ten pistolet zawsze tu leży i jeszcze nigdy sam nie wystrzelił.
– To niech pan go chociaż schowa w inne miejsce – prosił kuzyn, bojąc się wziąć pistolet do ręki.
Zdzisiek przełożył pistolet na szafę.
Kuzyn mój całą noc nie kładł się, tylko chodził zdenerwowany po mieszkaniu. Gdy o północy w pobliskich koszarach wojskowych Niemcy strzałami witali Nowy Rok, kuzyn wpadł w przerażenie. Miotał się po mieszkaniu wołając:
– Ojej! Ojej! O Boże! Oni tu do nas idą! Już strzelają! Niech pan to wyrzuci!
Zdzisiek dla świętego spokoju owinął spluwę grubo szmatami i wsadził w luft przewodu kominowego. Kuzyn męczył się całą noc i nie dał Zdziśkowi spać. O godzinie piątej rano uciekł, przysięgając, że w tym mieszkaniu noga jego więcej nie postanie.
– Oj, ty frajerze – powiedziałem, gdy Zdzisiek skończył opowiadać. – Nie wiedziałeś, co zrobić? Trzeba było wyłożyć na stół swoją spluwę, spod łóżka wyciągnąć kilka granatów i udawać wariata: turlać nimi po podłodze. Wtedy on uciekłby na korytarz, a ty spałbyś spokojnie całą noc.
U małpy brzytwa, a u nas broń w ręku to prawie jedno. Mieliśmy wyjątkowe szczęście, że żaden z nas nie postrzelił drugiego i nie wpadł w tarapaty, z których nie było wyjścia.
Podobała nam się taka zabawa, ale to jeszcze nie było to, co mogło nam dać pełne zadowolenie.
Otrzymaliśmy od „Andrzeja” nowe rozkazy: podano nam na karteczkach nazwiska, adresy i miejsca pracy ludzi, o których należało przeprowadzić wywiad. Kartki przyjąłem, bo rozkaz jest rozkazem, ale nie miałem ochoty i czasu, żeby za kimś łazić, więc do następnego zebrania nic w tej sprawie nie zrobiliśmy. Dostaliśmy upomnienie za opieszałe wykonywanie rozkazów, ale na następne zebranie też nic nie przygotowaliśmy. Na zwróconą nam w ostrej formie uwagę, odpowiedziałem:
– Nie dawajcie nam poleceń, których nie potrafimy wykonać. Taka robota nam nie odpowiada. Potrzebna broń? Dajemy broń i damy jej jeszcze dużo. Trzeba będzie rzucić bombę, granat? – dajcie rozkaz i wykonamy. Ale chodzić za kimś, wypytywać ludzi – to nie dla nas robota.
Następnego dnia poszedłem do Tadzia, żeby prywatnie i po koleżeńsku porozmawiać z nim na ten temat. Gdy wspomniałem o tych dziennych rozkazach, Tadzio roześmiał się i powiedział, że słyszał o nasze j grupie taką opinię: „Zbuntowane chłopaki, ale z charakterem. Nie wiadomo, jak z nimi postępować, ale na takich można liczyć, jeśli dostaną zadanie, które im się spodoba”.
– Jak tak, to klawo – uspokoiłem się. – Bo już myślałem, że będzie nieporozumienie.
BOSO, ALE W OSTROGACH
Miała dwadzieścia lat i na imię Basia. Pracowaliśmy w jednej fabryce. Mężatka, która po niedługim pożyciu rozeszła się z mężem. Była jak aniołek – ładna, zgrabna, młoda, miła, więc nic dziwnego, że od pierwszego dnia wpadła mi w oko. Krążyły pogłoski, że przeniesiona została do fabryki z filii na Żeraniu za utrzymywanie bardziej niż koleżeńskich stosunków z żonatym i dzieciatym technikiem czy też inżynierem. Szybko znalazło się kilku facetów, którzy kilka razy dziennie przechodzili przez oddział, żeby chociaż z daleka popatrzyć na Basie. Jeden był nawet taki uparty, że potrafił pół godziny stać w jednym miejscu i patrzeć na nią jak żaba na piorun. Na oddziale pracowały prawie same kobiety. Było kilku starszych facetów i ja – jedyny młody, dwudziestoletni chłopak, zatrudniony przy konserwacji maszyn. Bez przerwy kręciłem się wśród maszyn: w jednej ustawiłem szablon, w innej zreperowałem motorek, w trzeciej nawalił licznik. Coraz częściej zatrzymywałem się przy maszynce Basi. Jeśli maszynka pracowała dobrze, to już postarałem się o to, żeby coś w niej szwankowało, tak żeby Basia nie mogła naprawić. Cacy, cacy… i zaproponowałem spotkanie na mieście. Basia wyraziła zgodę z zastrzeżeniem, że spotkamy się nie na mieście, lecz u mnie, „w Dole”. „Dół” – to Czerniaków i Powiśle, dzielnice Warszawy położone niżej niż cała lewobrzeżna Warszawa. Jakby człowiek nie szedł, żeby wydostać się do miasta, trzeba było pchać się do góry. Stąd nazwa „Dół”, a o chłopakach z tych dzielnic mówiło się: „chłopak z Dołu”.