Spojrzałem jej w oczy i wolno, cedząc słowa przez zęby, zapytałem:
– Czy uważasz, że ja mam to zrobić?
– A chociażby! Ja już mam dość takiego życia. Jestem tylko twoją kochanką i będę tylko kochanką tak długo, jak długo tamten drań będzie żył. Kozak jesteś, niby taki odważny, a tego się boisz?
W tym momencie poczułem do niej wielki wstręt. Wstręt i nienawiść. Już nie była ładna, zgrabna i miła. Ręce same rwały się, by złapać za gardło i grzmotnąć kilka razy głową o ścianę. Dłuższą chwilę walczyłem z sobą, a gdy się opanowałem, odpowiedziałem spokojnie, tak spokojnie, że mnie samemu wydawało się to dziwne:
– Rozumiem cię, teraz cię wreszcie rozumiem, ale jeśli dlatego byłaś moją kochanką, to zmarnowałaś przeszło rok. Żebyś ty była dużo piękniejsza, cudem, aniołem nawet, to nigdy takiej rzeczy dla baby nie zrobię. To ty nie wiesz – powiedziałem drwiąco – że ja nigdy nie biłem się o dziewczynę?
A ty mi tu z taką gadką… Daj wroga, to go zdmuchnę bez mrugnięcia okiem. Ale o babę? Nigdy w życiu!
Basia poczuła raptownie troskę o zdrowie swojej mamusi i oznajmiła mi, że jedzie do domu. Gdy wyszła, odetchnąłem z ulgą, a po dwóch dniach wybrałem się w odwiedziny do kochanka Basi.
Idąc na górę, postanowiłem wydusić z faceta wszystko, co wie. Numer mieszkania się zgadza. Nazwisko na drzwiach to samo, więc jestem na miejscu.
Drzwi otworzyła mi kobieta. W pokoju przy stole siedział facet i golił się. Powiedziałem, że mam do niego ważną sprawę, i poprosiłem o chwilę rozmowy.
– Proszę pana – zacząłem mówić pierwszy, gdy zostaliśmy sami – będę z panem zupełnie szczery i będę panu wdzięczny, jeśli odniesiesz się pan do mnie z równą szczerością. Jestem przyjacielem Basi… – i opowiedziałem mu, dlaczego przyszedłem, moją ostatnią rozmowę z Basia i jej rodzicami.
Gdy skończyłem, popatrzył na mnie chwilę, jakby się wahał, i wreszcie zaczął mówić.
Teraz dopiero dowiedziałem się, jakie to z Basi ziółko!
Zdzisio – bo tak miał na imię apsztyfikant Basi – wyliczył mi sześciu facetów, co do których był pewien, że utrzymywali z Basia bardziej niż koleżeńskie stosunki.
– Ale ja byłem zakochany – zakończył – i nie miałem siły zerwać. Od dwóch miesięcy nie widuję jej, mam to wszystko na szczęście już poza sobą.
Rozmowa przeszła stopniowo na inne tematy. Zdzisio żalił się, że mu ciężko, bo do fabryki nie chce iść, a do handlu brak mu pieniędzy. Zaproponowałem spółkę. Powiedziałem uczciwie, że towar jest „lewy”, i wyliczyłem, co mamy na składzie – czyli w fabryce. Zdecydował się brać wełnę nie gręplowaną. Następnego dnia przyjechał do mnie wózkiem i zabrał kilka worków wełny.
Basia przyszła do mnie po dwóch tygodniach. Nie okazałem zdziwienia, ale byłem chłodny i oficjalny.
– Tatusia aresztowali – zaczęła mówić szybko, gdy tylko weszła. – Złapali go na Kercelaku z kapeluszami. Byłam u prokuratora. Powiedział, że jak ojciec powie, od kogo dostał kapelusze, to będzie zwolniony. Jakbyś się przyznał, że od ciebie, to tatusia wypuszczą. Siedzi już tydzień.
– Wariatka! – zawołałem. – Co ci po głowie chodzi? Ojca za kilka dni muszą wypuścić, a ja leżę jak neptek. Przecież mieszkam dwieście metrów od fabryki, to dla mnie nie ma żadnego tłumaczenia. Adwokata wzięliście?
– Nie, bo tatuś przysłał gryps z więzienia – mówiąc to podała mi małą zmiętą kartkę, na której ojciec napisał ołówkiem: „Nic nie róbcie, za kilka dni muszą mnie zwolnić. Powiedziałem, że towar kupiłem na Kercelaku po 10 złotych sztuka, nie wiem, od kogo”.
– Więc wszystko w porządku – powiedziałem drąc gryps na drobne kawałki. – Dam ci trochę forsy, żebyście miały z matką za co żyć, a w niedzielę przyjedź, to dostaniesz więcej, na adwokata.
W niedzielę Basia nie przyjechała. Od rana wielkimi płatami padał śnieg. Pomyślałem, że albo zawieja utrudniła komunikację, albo nie chciała wyjeżdżać z domu w taką pieską pogodę. Wieczorem odwiedziła mnie koleżanka i zapytała, czy była u mnie Basia.
– Nie, nie było jej. Dlaczego pytasz?
– Bo widziałam ją z jakimś przystojnym facetem na Marszałkowskiej. Szli roześmiani, trzymając się za ręce, a Basia, jak mnie zobaczyła, położyła palec na ustach, żeby nic nie mówić. Ale przecież nie mogę się zgodzić, żeby frajerka z miasta kiwała naszego chłopaka.
– To nic, przyjdzie jutro – odpowiedziałem spokojnie, mimo że zagrało coś we mnie.
Następnego dnia zjawiła się Basia. Gdy swoją wczorajszą nieobecność zaczęła usprawiedliwiać atakiem serca matki, nie wytrzymałem nerwowo.
– To był na pewno taki sam atak jak wtedy, co? – zawołałem wściekle. I powiedziałem jej wszystko: to, co wiedziałem od rodziców, i to, czego dowiedziałem się od Zdzisia.
Podczas gdy mówiłem, Basia rozpłakała się. „Chyba się wstydzi” – pomyślałem. A ona szlochając powiedziała przez łzy:
– Och, jaki drań, a ja go przecież tak kochałam…
– …Tylko jeszcze nic nie wiem o tym facecie – zakończyłem – z którym byłaś wczoraj na Marszałkowskiej.
Kazałem jej wynosić się z domu. Adwokata załatwię sam. A Basia? Nagle przestała płakać. Stała przy drzwiach i zapinając palto mówiła zupełnie spokojnie, tylko głosem zduszonym ze złości:
– Musiała ci ta cholera powiedzieć, że mnie widziała. A prosiłam k…, żeby nic nie mówiła.
– Za mało nas znasz – odpowiedziałem już spokojnie. – Dla nas zawsze będziesz obca i ja zawsze dla naszych przed tobą.
– Popamiętasz mnie jeszcze – powiedziała stojąc już w otwartych drzwiach.
– Spróbuj sypnąć! – zerwałem się z krzesła.
Trzasnęła drzwiami i słyszałem, jak uciekała biegiem przez korytarz.
We wtorek załatwiłem adwokata. Powiedział, że sprawa jest prosta i za dwa tygodnie ojciec Basi na pewno będzie w domu. I był – jak się później dowiedziałem. W czwartek sąsiad z naszego domu mówił mi, że spotkał Basie na mieście.
– Uważaj, żeby ci nie zrobiła jakiegoś kawału – ostrzegał- bo odgrażała się, że zrobi z tobą porządek.
W sobotę przyszła koleżanka z Mokotowa, też żeby mnie ostrzec. Baśka była u niej poprzedniego dnia i odgrażała się, że długo ją będę pamiętał.
W niedzielę rano wpadła do mnie policja. Po półgodzinie przyszło gestapo – spotkali się z policją pod drzwiami mojego mieszkania.
Na wizytę policji złożyły się jeszcze inne powody. W nocy z czwartku na piątek z Tadkiem i Zdziśkiem poszliśmy do pobliskiego ogrodu wykopać broń, którą zakopali polscy żołnierze w dniu kapitulacji Warszawy. Podobno było tam kilka pistoletów z amunicją i granaty. Specjalnymi cęgami do cięcia drutu rozprułem siatkę w parkanie i po chwili byliśmy już w ogrodzie, kierując się w stronę miejsca, w którym miała być zakopana broń.
– Tam pod krzakiem ktoś siedzi – powiedział cicho Zdzisiek, wskazując samotny krzak.
Zaczęliśmy po cichu posuwać się w stronę krzaka. Gdy byliśmy już przy nim, z ziemi podniosła się jakaś postać, mówiąc:
– No, to mamy was.
– Co za „was”? – zapytałem lekceważąco. – Tylko nie „was”?”!
– A co? – odezwał się Zdzisiek. – To nie wolno wejść do ogrodu za potrzebą?
– W nocy? I przez dziurę w płocie? – zapytał ten obcy.
– To uważasz pan, że mam przełazić przez płot, gdy obok jest dziura? – włączyłem się do rozmowy. A ten skoczył i złapał mnie za ramię. Strzeliłem łbem. Facet poleciał do tyłu chyba ze siedem metrów, zanim się rozłożył na ziemi. Teraz akcja już rozgrywała się szybko. Z krzaków wyskoczył duży pies. Zdzisiek już ciągnie za cyngiel.
– Nie strzelaj! – wrzasnąłem, gdy posłyszałem trzask pierwszego spustu. Równocześnie Zdzisiek strzelił i zraniony pies uciekł ze skowytem. W tym momencie strzelił facet, który dostał łbem. „No, jak ty strzelasz – pomyślałem – to i ja sobie pozwolę”. Wyrwałem swoje parabellum i grzmotnąłem w kierunku leżącego faceta. Teraz znów ktoś strzelił z oddalonych od nas krzaków.
– Chłopaki, wiać! – wrzasnąłem i wszyscy rzuciliśmy się do ucieczki w kierunku dziury w parkanie. Goniło nas kilku facetów, ale oni musieli dopiero szukać dziury.
– Uciekajcie, ja ich zastawię! – zawołałem, gdy dopadliśmy pierwszego rogu ulicy. Za rogiem był parkan z desek. Wystawiłem tylko oko, nos i rękę z pistoletem. Wystrzeliłem cały magazynek. Goniący pokładli się pod płotem. Wtedy pobiegłem szybko, zmieniając równocześnie magazynek.
– Panie, co to za strzały? – pytali przez okna przerażeni ludzie.
– Nie wiem! – odkrzyknąłem. – Podobno kogoś zabili, lepiej uciekajcie. Gdy znikałem za następnym rogiem, na ulicy było już kilkanaście osób biegnących w kierunku Mokotowa. „Teraz już cholerę złapią, a nie mnie” – pomyślałem uciekając w kierunku parku Promenady. Czekali tu na mnie chłopaki. Pomaleńku wyjrzeliśmy na ulicę Belwederską. Daleko od nas, w okolicy miejsca rozróbki, widać było kilka osób. Przeczołgaliśmy się przez jezdnię i chodnik. Przez parkan dostaliśmy się na pusty plac. Znowu przez parkan wyszliśmy na następną ulicę. Jeszcze dwa parkany i wyszliśmy prawie naprzeciwko bramy naszego domu.
– Co to było? – zapytał Zdzisiek już w mieszkaniu.
– Obława, frajerze. Zwykła obława. Albo też policja się tam na kogoś zasadziła. Tylko na kogo? Chyba nie na nas, bo o naszej wyprawie nikt nie wiedział.
W piątek przed wieczorem przyszedł Tadek i prosił, żeby mu pożyczyć parabellum.
– Po co? – zapytałem.
– Potrzebne – odpowiedział lakonicznie.
„Nie chce mówić, niech nie mówi” – pomyślałem. Ale dając mu pistolet powiedziałem:
– Masz, ale uważaj, żebyś z nim nie wpadł.
Zanim wyszedł, umówiliśmy się, że z soboty na niedzielę zrobimy poważniejszy skok do „Kapeluszowej”. Mieliśmy dostać się do pomieszczenia, w którym właściciel fabryki przed ucieczką za granicę ukrył wielki kosz pełen drogocennych rzeczy. Tadek znał schowek, gdzie ukryty był kosz, ale żeby się do niego dostać, trzeba było mieć specjalne narzędzia, które Tadek obiecał przynieść w sobotę. Chodziliśmy już po ten kosz trzy razy, ale nic z tego nie wyszło, bo nie mieliśmy narzędzi. Doszliśmy do wniosku, że musimy się pośpieszyć, bo Niemcy coraz częściej odwiedzają fabrykę. Jak ją uruchomią, to z kosza będą „nici”. Olek z Wójtówki radził, żeby uśmiercić „fokstrota”, który pilnuje. Motywował to tak: „Jak nie żyje, to nie wykapuje, a o jednego szkopa będzie mniej”. Ale żaden z nas się nie zgodził na takie rozwiązanie. Plan był następujący: z soboty na niedzielę przyniesiemy kosz, a w niedzielę rozparcelujemy towar i ulokujemy u kolegów, którzy mieszkają daleko od fabryki.