W sobotę przed południem Tadek oddał mi pistolet. Przyszedł z Heńkiem, kolegą z naszego domu. Wyjąłem magazyn, odciągnąłem zamek i stwierdziłem brak jednej kuli.
– Gdzie jedna kula? – zapytałem patrząc przenikliwie na Tadka.
– To ja strzeliłem – wtrącił Heniek. – Byłbym zabił Czarnego. Czarny to starszy kolega z naszego domu.
– W jaki sposób?
– Byliśmy u Czarnego w warsztacie – zaczął opowiadać Heniek. Czarny miał w innym domu, w piwnicy, mały warsztat ślusarski. – Wyjąłem magazyn i bawiłem się w kowboja. Wyrwałem pistolet zza paska, mierzyłem z biodra i ciągnąłem za cyngiel. Gdy mi się ta zabawa sprzykrzyła, położyłem spluwę na stole, magazynek leżał obok. W pewnym momencie znów chwyciłem pistolet i mówiąc: „po kowbojsku!!” – pociągnąłem za cyngiel. A pistolet wystrzelił. Kula walnęła w ścianę tuż przy głowie Czarnego. Ktoś włożył magazyn, a ja nie sprawdziłem i byłbym Czarnego niechcący zastrzelił.
Przyjąłem do wiadomości to wytłumaczenie i do tego tematu więcej nie wracaliśmy. Zapytałem Tadka, czy przyjdzie do mnie wieczorem.
– Przyjdę na pewno – odpowiedział – i przyniosę to, co wiesz.
Wieczorem Tadek nie przyszedł. Czekaliśmy na niego do godziny jedenastej wieczorem. Byłem wściekły, bo teraz trzeba będzie odłożyć wszystko do następnej soboty. Po północy usłyszałem, że ktoś dzwoni do bramy.
Dzwonek ten umieszczony był nad oknem dozorcy, a więc pod moim oknem, bo mieszkałem nad dozorcą. Ktoś szarpał dzwonkiem długo i energicznie. Byłem pewien, że ktoś wraca do domu pijany. „Chyba mój sąsiad z korytarza” – pomyślałem, bo lubił on często wracać w nocy i na dobrych „obrotach”.
– Ja płacę za bramę – usłyszałem pijany głos zza bramy.
– Odczep się, ja płacę – odpowiedział inny głos.
– A właśnie, że ja będę płacił – przerwał dyskusję ktoś trzeci. Stanąłem w oknie, żeby zobaczyć, kto to wraca taki przepojony chęcią płacenia. W tym czasie dozorca już otworzył bramę. Zrobiło się małe zamieszanie, bo kilka osób wtykało dozorcy pieniądze za otwarcie bramy. Wreszcie wszyscy weszli na klatkę schodową i już słychać rozmowę na schodach i głośne kroki, które zbliżają się do drzwi mojego mieszkania.
– To do sąsiada – powiedziałem głośno do Zdziśka. – Kładziemy się spać.
Ale nie. Pukają do mnie. Otworzyłem drzwi i do mieszkania wtoczyli się Tadek, Czarny z rowerem i Witek, wszyscy trzej zalani, w cudownie wesołym nastroju. Tadek niesie w ręku pół litra wódki w butelce z utrąconą szyjką, Czarny i Witek też stawiają na stole po pół litra. Wszyscy mówią równocześnie, proszą o zakąskę. Czarny wyjął z kieszeni harmonię pieniędzy. Mówią coś o niemieckim oficerze, którego przerobili w knajpie.
– Wódki nie dam – powiedziałem, chowając butelki do szafy. – Pościelę wam na podłodze i kładźcie się spać.
– Teraz spać? – zachichotał po pijacku Tadek. – Tak wcześnie i już spać? Będziemy jeszcze pili wódkę.
– Ale nie u mnie – odpowiedziałem wściekle, bo ich zachowanie coraz bardziej wyprowadzało mnie z równowagi. – A z tobą to ja pogadam jutro. Wiesz, że wieczorem mieliśmy „robotę”?
– Robota nie zając, nie ucieknie – tłumaczył Tadek, ciężko siadając na krześle. – A teraz stawiaj jedną półlitrówkę, coś na ząbek i pijemy.
– Powiedziałem, że nie u mnie. Kładźcie się spać. Zrobię wam posłanie na podłodze.
– Zamknijcie mordy, do jasnej cholery! – wrzasnąłem, gdy ile sił w płucach zaśpiewali „Rotę”. – Wiecie, że obok mieszka „granatowy”.
– Czego się boisz? – powiedział Czarny, którego zaczęła męczyć pijacka czkawka. – jak „pies” będzie chciał skakać, to go tak zrobimy, że więcej nie podskoczy.
– Jeszcze Polska nie zginęła… – rozdarł znów mordę Tadek. Skoczyłem. Złapałem rękami za gardło i kilka razy szarpnąłem nim tak, że za każdym razem uderzał łbem w szafę, a szarpiąc mówiłem:
– Jak się nie uspokoisz, to cię uduszę, bydlaku pijany.
To ich trochę uspokoiło. Przez cały czas tego bałaganu Zdzisiek nic się nie odzywał. Nie jego mieszkanie i nie był chłopakiem z naszej ferajny.
– Idziemy pić do mnie – dał hasło Czarny. Zabrali pół litra i poszli na górę.
Nie minęła godzina, gdy znów przyszli, namawiając mnie, żebym się ubrał i poszedł z nimi na dalsze pijaństwo. Rozłożyłem na podłodze siennik, stare palto do przykrycia i kolejno przewracałem ich na to posłanie w nadziei, że może jak się położą, to i usną. Nie dali się ululać. Po kilku minutach wyszli szukać wódki.
Wtedy zwróciłem się do Zdziśka z prośbą, żeby się szybko ubrał i wyszedł popatrzeć, co oni będą robić na ulicy.
– Weź moją i swoją spluwę – powiedziałem podając Zdziśkowi swoje parabellum i zapasowy magazynek – bo jak wpadną na policję albo Niemców, to będziesz musiał „gadać” z nimi za wszystkich.
Po dwudziestu minutach wrócił Zdzisiek, zły jak pies.
– Niech ich wielka cholera weźmie, baranów głupich – powiedział. – Przyparli mnie do muru i zabrali twoją spluwę. Nie będę się przecież z nimi bił. Dobrze chociaż, że zdążyłem wyjąć magazynek. Szedłem za nimi, żeby zobaczyć, gdzie pójdą. Poszli do Olka „Kulawego”. Walili w drzwi sklepu, a gdy Olek wyjrzał, prosili, żeby sprzedał im wódki. Nie wiem, co im Kulawy odpowiedział, bo Tadek zmierzył się do niego spluwą. Olek tak odskoczył do tyłu, że aż się przewrócił. Tadek chciał gonić ze spluwą policjanta, którego zobaczył z daleka. Zgniewało mnie to i wróciłem do domu.
Zaledwie zdążyliśmy się położyć, gdy „moje” pijaki znów są u mnie. Gdy otworzyłem drzwi, nie chcieli wejść do środka, tylko Tadek zaczął wołać głośno z korytarza:
– Daj magazyn i kule, no, dajesz czy nie? Bo jak nie dasz, to ci narobimy takiego rabanu, jakiego jeszcze nie miałeś! Daj magazyn i kule – wołał Tadek coraz głośniej – bo będziesz żałował!
Wściekłem się. Podałem Tadkowi naładowany magazynek, mówiąc:
– Czekaj ty… twoja mać, ja ci jutro pokażę raban. Masz i szoruj stąd. Już was nie widzę!
Poszli zadowoleni, że jednak postawili na swoim. Do rana już nie spaliśmy. Byłem zdenerwowany. Każdy z nas żyje z obecną władzą na bakier, więc wystarczy, że ktoś coś doniesie, i heca gotowa. W dodatku sąsiad przez ścianę to „granatowy”.
Bez przerwy wytężałem słuch, czy przypadkiem nie usłyszę strzałów. W razie wpadki na pewno będą strzelać. W pewnej chwili odniosłem wrażenie, że gdzieś daleko huknął strzał – ale nie byłem tego pewny. Dowiedziałem się później, że żadnego strzału nie było. Ale wówczas, zdenerwowany, zapytałem Zdziśka, który również nie spał, czy słyszał strzał.
– Nie, nie słyszałem – odpowiedział. – Ale jak wariat ma spluwę w ręku, to wszystko jest możliwe.
– Wstawaj, Zdzisiek, ubieramy się i wyniesiemy z mieszkania tryfny majdan. Przysłowie mówi: „Mądry Polak po szkodzie”. Postarajmy się być mądrzy przed szkodą.
Była już godzina czwarta rano. Po cichu wynosiliśmy z mieszkania różne „graty”, które wstawiliśmy do mieszkań zaufanych lokatorów i kolegów w naszym domu. Rano mieszkanie było „czyste”. Zostawiłem tylko pistolet, waltera i dwa granaty.
W niedzielę o ósmej rano zaniosłem na górę rower Czarnego, a Zdzisiek poszedł na Czerniaków odwiedzić swoich kolegów.
– Jest Czarny? – zapytałem, wprowadzając rower do mieszkania.
– Nie, nie wrócił na noc – odpowiedziała matka Czarnego.
– Trzeba było nie wypuszczać ich z domu.
– A czy oni mnie słuchali? Chciałam, żeby poszli spać, ale jak się uparli, to niech sobie idą.
– Na pewno Czarny śpi u Tadka – powiedziałem wychodząc z mieszkania. – Pójdę tam teraz, zobaczę, jak się pijaki czują.
Gdy wszedłem do Tadka, cała rodzina była już ubrana w świąteczne ubrania.
– Ta pijanica pewnie jeszcze śpi? – zapytałem, wskazując w kierunku drugiego pokoiku, w którym było łóżko Tadka.
– Nie przyszedł wcale na noc do domu – odpowiedziała matka. – Czarnego też nie ma. Chyba poszli spać do Witka.
– Zaraz tam pójdę i dowiem się.
Za mną wyszedł Heniek, młodszy brat Tadka.
– Do Witka nie masz po co chodzić – powiedział, gdy już byliśmy na ulicy. – Tam ich nie ma. Był u nas rano znajomy policjant i w tajemnicy powiedział, że wszyscy trzej są w komisariacie. Była obława i chłopaków zagarnęli.
– O rany! To nieklawo – powiedziałem przerażony. – Tadek miał w kieszeni moją spluwę. Jeśli nie zdążył wyrzucić, to leży.
Chodziliśmy po ulicach omawiając sprawę. Doszliśmy do wniosku, że Tadek na pewno spluwę wyrzucił, bo inaczej by strzelał i w ogóle nie dałby się zabrać ze spluwą do komisariatu. Bo dać się zabrać – to „mogiła”. Postanowiłem wskoczyć do mieszkania i wynieść do kolegów swój album z fotografiami, żeby w razie jakiejś wpadki nie mieli mojej fotografii i nie ciągali kolegów, których zdjęcia były w albumie. Gdy dochodziłem do rogu ulicy Tatrzańskiej, spotkałem matkę Zdziśka, która przyniosła dla niego jedzenie i zmianę bielizny. Podeszła do mnie mówiąc szeptem:
– Niech pan nie idzie do domu. Nie wiem, co się stało, ale cała kupa policji wpadła do waszego domu. Byłam już przy bramie, ale zawróciłam. A gdzie Zdzisiek? – zapytała.
– Poszedł do kolegów, gdzieś na ulicę Janowską. Niech pani tu czeka na niego, bo powiedział, że o godzinie dziesiątej wróci. Ja się urywam, bo policja pewno po mnie przyszła.
Poszedłem ulicami Nabielaka, Belwederską, Chełmską, Górską i od drugiej strony wszedłem w ulicę Tatrzańską. Przed bramą i na rogu Nabielaka stali nie znani mi osobnicy. Tajniaki. Ale oni mnie też nie znają. Szedłem spokojnie chodnikiem, skręciłem w bramę domu pod numerem 3 i wszedłem do kolegi Mietka „Pchełki”, którego mieszkanie było na parterze, a okno wychodziło na ulicę, naprzeciwko domu pod numerem 8. Przez okno dokładnie widziałem bramę swojego domu, chodnik i część jezdni aż do ulicy Nabielaka. Przyglądałem się, jak policjanci kolejno prowadzili naszych chłopaków do komisariatu. Każdy z nich był przykuty kajdankami do eskortującego go policjanta. Wyjrzałem przez okno i – co to? Zobaczyłem trzech Niemców w mundurach. Pierwszy szedł bez karabinu, a za nim dwóch z karabinami na plecach. Weszli do naszej bramy. „Pewnie też po mnie – pomyślałem. – Ale dlaczego Niemcy?”