W tym momencie przypomniałem sobie groźby Baśki. Nic innego, tylko ona musiała mnie sprzedać Niemcom. Teraz to już i tak nie miało większego znaczenia. Jak złapią, to klops. Po dziesięciu minutach Niemcy poszli. Po chwili wyjrzałem znowu przez okno i zdrętwiałem. Od strony ulicy Nabielaka szedł wolnym, spacerowym krokiem Zdzisiek. Miał zaledwie kilka kroków do bramy. Nie przeczuwał niebezpieczeństwa i lazł prosto w pułapkę. Nie mogłem go ostrzec w żaden sposób, bo już po chwili wszedł do bramy. Matka nie przypilnowała. Powiedziałem przecież babie, żeby na Zdziśka czekała!
Po pięciu minutach już policjant prowadził Zdziśka w kajdankach. Gdy przechodzili naprzeciwko okna, przez które wyglądałem, odskoczyłem i szybko nałożyłem na siebie palto.
– Dokąd idziesz? – zapytał Mietek. – Teraz nie wychodź. Niebezpiecznie.
– Zdziśka muszę odbić – powiedziałem desperacko. – On miał spluwę w kieszeni, to dostanie w czapę.
Mietek, jego rodzice i siostra zagrodzili mi drogę do drzwi.
– Jego nie uratujesz, a sam możesz wpaść – tłumaczyli mi.
– Mam spluwę, zastawię „glinę”, zabiorę mu spluwę, a jak nie puści Zdziśka, to mu w łeb wykopcę.
– Nie da rady – orzekli wszyscy stanowczo.
Zrezygnowany, usiadłem na krześle i już mnie nic nie interesowało.
Gdy policjanci zniknęli za rogiem Nabielaka, siostra Mietka poszła do naszego domu, żeby dowiedzieć się, jak tam było. Okazało się, że policja i Niemcy przyszli do mnie i że zabierali każdego młodego chłopaka, którego spotkali na schodach.
Po południu kręciłem się po dzielnicy, żeby od chłopaków dowiedzieć się czegoś więcej. Policjantów się nie bałem, bo mnie nie znali i nie mieli żadnej mojej fotografii, a poza tym chodziłem trzymając rękę w kieszeni, a w ręku odbezpieczony pistolet. Mnie nie wygarną tak łatwo jak tamtych pijanych w nocy.
Szedłem ulicą Chełmską, gdy zauważyłem po drugiej stronie ulicy swojego sąsiada idącego naprzeciw mnie. „Ten mnie przecież zna – pomyślałem. – Ciekaw jestem, czy będzie mnie chciał zatrzymać”. Gdy zrównaliśmy się, spojrzeliśmy na siebie i sąsiad zasalutował. Odkłoniłem się unosząc czapkę lewą ręką.
– Moment – powiedział policjant przechodząc na moją stronę. Stanąłem plecami pod murem i czekam, nie spuszczając z niego oka.
Jeden jego ruch w kierunku pistoletu i będę strzelał. Gdy był już blisko, powiedziałem spokojnie:
– Niech pan bliżej nie podchodzi. Niebezpiecznie. Ja nie Tadek.
– Wiem – odpowiedział policjant – i wcale nie mam tego zamiaru. -
A ściszając głos powiedział: – Niech pan jak najszybciej ucieka z Warszawy. Tylko niech pan nie wyjeżdża z żadnego dworca, bo tam pana szukają.
– Dziękuję – odpowiedziałem z uśmiechem i rozstaliśmy się. To znaczy, on poszedł, a ja czekałem, aż policjant odejdzie na znaczną odległość.
Po południu wypuścili tych chłopaków, których wyłapali rano do konfrontacji. Zatrzymali tylko Zdziśka, Tadka, Czarnego i Witka. Tej nocy spałem u kolegi na Mokotowie. Wieczorem sprowadził on dwóch kolegów z naszego domu i wtedy dowiedziałem się szczegółów całej sprawy.
Okazało się, że w nocy z piątku na sobotę Tadek, Czarny i Heniek poszli ulżyć troszkę jednemu „fokstrotowi”. Zaraz na początku okupacji zajął on jakieś wysokie stanowisko, nosił na rękawie opaskę ze swastyką i szybko dał się poznać jako polakożerca i drań. Niemca i jego żonę po sterroryzowaniu pistoletem powiązali sznurami i zabrali wszystko, co nie było ciężkie i miało dużą wartość. W warsztacie Czarnego rzeczywiście zdarzył się wypadek z pistoletem, jak to opowiadał Heniek. Heniek był mądrzejszy, więc natychmiast znikł z Warszawy (wyjechał do rodziny na wieś), a ci popili się, łazili w nocy z pistoletem, tym samym, z którym robili „robotę”, i w dodatku dali się zabrać do komisariatu, jak barany do rzeźni. Witek nic nie wiedział o „robocie” i wpadł tylko przy okazji. W komisariacie zrobiono konfrontację. Niemiec bez wahania wskazał na Czarnego i Tadka. – A trzeci był wysoki – powiedział. Bo ci dwaj byli małego wzrostu. Jak wysoki, to kto? Ja – sprawa jasna. Tym bardziej że gdy chłopaki dostali w nocy lanie, to któryś sypnął, że pistolet jest mój. Dlatego rano policja wpadła do mnie. W dodatku w komisariacie stwierdzili, że z tego pistoletu strzelano w nocy z czwartku na piątek.
– Ale po co przyszli do mnie Niemcy? – zastanawiałem się głośno. Na to pytanie nikt nie potrafił odpowiedzieć. Co teraz robić? Zdecydowałem, że trzeba wiać z Warszawy. A co dalej? Zobaczymy.
W poniedziałek od rana chodziłem po mieście. Nie chciałem siedzieć w żadnym mieszkaniu z obawy, że mogą mnie szukać u kolegów i znajomych. W wędrówce tej zalazłem na Kercelak. Tu spotkałem Mańka „Patefona” handlującego ciuchami!
– Co ty tu robisz? ~ zapytał szeptem. – Dlaczego jeszcze siedzisz w Warszawie? Urywaj się, i to szybko. Przecież tu codziennie robią obławy. Jak obstawią samochodami wyloty ulic, to siedzisz jak w worku.
– No to co? Dokumenty przy sobie mam, a draka była wczoraj, więc dzisiaj jeszcze nie muszą mnie wszyscy szukać – odpowiedziałem z humorem, chociaż jego uwaga trafiła mi do przekonania.
– Dokumenty masz w porządku, przy sobie, ale spluwę na pewno też masz?
– Mam.
– No widzisz, wariacie. Urywaj się. Już! Daj łapę, buzi i niech ci się szczęści. Nie daj się złapać.
Obiad zjadłem w restauracji, a po południu byłem już na ulicy Grochowskiej. Pomny przestrogi sąsiada, nie wyjeżdżałem z dworca, lecz wskoczyłem w biegu do kolejki dojazdowej, tak zwanej ciuchci, pojechałem do Otwocka i tu dopiero miałem zamiar zabrać się na pociąg idący do Chełma. Wiedziałem, że pociąg z Warszawy przyjedzie zapełniony do granic możliwości – ale jakoś tam będzie.
Wreszcie przyjechał. Na peronie w Otwocku tłum ludzi. Otworzyłem drzwi kilku przedziałów. Wszędzie ścisk. Pociąg już rusza. Skoczyłem na bufory, a za mną jakiś facet. Pierwszy mój odruch: kopnąć go i zwalić między wagony. Byłem czujny i nerwy miałem bez przerwy w napięciu. W każdym człowieku, który mi się przyglądał, podejrzewałem tajniaka. W prawej ręce, której nie wyjmowałem z kieszeni, trzymałem odbezpieczony pistolet. Ale nie kopnąłem. Przytrzymałem się tylko lewą ręką żelaznego pręta, czegoś w rodzaju klamry, a prawą przez kieszeń mierzyłem z pistoletu w faceta.
Pierwszą rzeczą, którą zrobił mój wspólnik od buforu, to posłanie koncertowej wiązanki pod adresem Niemców i wojny. Styl wiązanki, forma i akcent, z jakim została powiedziana, upewniły mnie, że to nie „pies”. Na buforach dojechaliśmy do Garwolina. Na każdej stacji próbowaliśmy dostać się do wagonu, ale nic z tego nie wyszło. Noc, mróz jak cholera, a my na buforach.
– Dalej na buforach nie jadę – powiedziałem, gdy pociąg zbliżał się do Garwolina. – Już jestem drętwy. Jeszcze pół godziny takiej jazdy i wpadnę między wagony. Wie pan co? – zwróciłem się do współpasażera. – Jak pociąg będzie stawał, ryjemy się na chama do takiego przedziału, z którego wysiądzie chociaż jedna osoba.
– A jak będą szurać, to zrobimy wojnę – dodał mój rozmówca, zadowolony z projektu.
Gdy tylko pociąg zwolnił, wyskoczyliśmy na peron. Pierwsze kroki stawiałem jak inwalida. Z wagonów wysiadło kilkanaście osób, ale do wsiadania czekało jeszcze więcej. Przyuważyliśmy przedział, z którego gramoliła się gruba handlara z wielkim tobołem. „W sam raz dla nas – pomyślałem. – Trzeba trzech takich jak ja, żeby zapełnić po niej miejsce”. Tobołu już nawet nie brałem pod uwagę.
– Nie ma miejsca! – wrzasnęli ci, którzy stali w drzwiach przedziału.
– Dla nas się znajdzie – odpowiedziałem i już stoję na stopniach, a obok mnie ten drugi z buforów.
– Na pewno nie wejdziecie – mówi jeden i spycha mnie ze stopnia, a drugi stara się zamknąć drzwi.
– Ciągnij go na peron! – krzyknąłem do swojego nowego kolegi i już walę pięścią w oko, a kolega ciągnąc za palto stara się wyrzucić go na peron.
Drugiego chciałem trzasnąć łbem, ale usunął się… i już dla mnie miejsce jest.
– Skacz – zawołałem na kolegę.
Gdy wskakiwał na stopnie, puścił palto przeciwnika, a ten przezornie cofnął się głębiej do przedziału. Już jesteśmy w przedziale i zatrzasnęliśmy za sobą drzwi.
– No i miejsce się znalazło – powiedział kolega, zwracając się do tych, którzy nie chcieli nas wpuścić. Popatrzyli na nas spode łba.
Rozejrzałem się po przedziale. Było to duże pomieszczenie, przystosowane dla mleczarek dowożących mleko do Warszawy. Ławeczki tylko wzdłuż ścian, a środek wolny. Właśnie ten środek zwrócił moją uwagę. Leżały tam różne worki i toboły, na których siedzieli handlarze. Arystokratycznie, luźno i wygodnie. Popatrzyłem na tych, którzy blokowali drzwi, i powiedziałem dobitnie:
– Ach, wy łobuzy… wasza mać! To my jedziemy na buforach na mrozie, o mało nie spadłem między wagony, a wy tu siedzicie w wygodzie i jeszcze krzyczycie, że nie ma miejsca? Czekajcie, już my wam damy więcej miejsca.
W tym momencie pociąg wjeżdżał na następną staję. Uchyliłem drzwi i zobaczyłem ludzi biegnących wzdłuż pociągu.
– Tu jest miejsce!
– Nie ma miejsc! – wrzasnęli wszyscy w przedziale.
– Znajdzie się – odpowiedziałem i już przyciskaliśmy się do ścian, żeby wpuścić wsiadających.
Wpuściliśmy, a właściwie wepchnęliśmy trzy osoby. Na następnej stacji znów krzyknąłem:
– Tu są miejsca!
– Nie ma miejsc! – wrzeszczą w przedziale.
– Znajdą się – odpowiadamy i znów wchodzą dwie osoby. Powtarzaliśmy tę sztuczkę na każdej stacji. Wpuściliśmy nie mniej jak piętnaście osób, tak że już naprawdę nie było miejsca. Wszyscy już stali, i to na tobołach, a my przy drzwiach wciąż krzyczeliśmy:
– Tu jest miejsce!
Klęli wszyscy, ale bali się zaczepić. Widzieli, jak załatwiliśmy tych, którzy nas nie chcieli wpuścić do przedziału, a teraz mieliśmy już swoich zwolenników, tych, których wciągnęliśmy do wagonu. Na wymyślania i krzyki odpowiadaliśmy niezmiennie: