– My wam damy arystokratyczną jazdę i „nie ma miejsca”.
Ci, co po drodze wysiadali, jeszcze z peronu przesyłali nam „życzenia” wszystkiego najgorszego.
U matki byłem tylko jedną noc. Następnego dnia rano już szedłem dalej. Poprosiłem, żeby mnie odprowadziła, bo chcę jej coś powiedzieć. Z początku miałem zamiar nic matce nie mówić o swojej sprawie, ale doszedłem do wniosku, że trzeba powiedzieć. Powiedzieć, pożegnać się uczciwie, bo nie wiadomo, czy się jeszcze w życiu zobaczymy.
Matka słuchała i nic nie mówiła, tylko patrzyła na mnie. Gdy tak patrzyła, zrobiło mi się przykro, że muszę ją zostawić samą, na niepewny los. Że już syn nie przyniesie jej pieniędzy na życie. Że od tej chwili życie matki stanie się ciężkie, bo prócz kłopotów materialnych dojdzie jeszcze troska o syna.
– Co chcesz teraz zrobić? – zapytała matka, gdy opowiedziałem wszystko.
– Będę się starał dostać za granicę.
– A jak cię na granicy zabiją? – zapytała z troską.
– Jak mnie tu złapią, to też rozwalą, więc w zasadzie nic nie ryzykuję.
– No to idź, synu, i niech cię Bóg prowadzi. A ja wracam do Warszawy. Ucałowałem matkę i poszedłem przed siebie. Czułem, że stoi i patrzy za mną. Ściskało mnie w sercu, ale się nie obejrzałem. Bałem się, że mogę się złamać i zmienić plany, żeby nie rozstawać się z matką, żeby być w pobliżu i pomagać w potrzebie z ukrycia.
Przyjechałem do Lublina. Zatrzymałem się u dalekiego krewnego, który mieszkał przy rodzinie jako sublokator. Powiedziałem mu, co mnie przygnało. Załatwił z gospodarzami, żebym mógł u nich kilka dni mieszkać. Należał on do tajnej organizacji i po trzech dniach powiedział, że załatwia moją sprawę. Przesłany będę w okolicę Zamościa. Tam w lasach „pracują” robotnicy. Ale ci robotnicy to ludzie tacy jak ja. Jest to punkt, z którego będę przerzucony za granicę. Po tygodniu miałem już załatwione stałe zameldowanie w Lublinie, z którego wynikało, że mieszkałem tam od dziecka.
Zaraz pierwszego dnia napisałem do Baśki list tej treści:
„Wiesz, co zrobiłaś i co cię za to czeka. Ja uciekłem i złapać się nie dam. Jak wrócę, to z tobą załatwię. Więc módl się i proś Boga, żebym nie wrócił”.
I tak była wpadka, ale byłem pewien, że to ona napuściła na mnie Niemców. Postanowiłem zemścić się w przyszłości i już opracowywałem w myślach różne plany zemsty, jeden straszniejszy od drugiego.
Doszedłem do wniosku, że pistoletu trzeba się pozbyć, bo w tej chwili nic mi on nie da, a może zaszkodzić. W Lublinie nie będą mnie szukali. Nie ma obawy o to, że mogą mnie rozpoznać na ulicy. Wieczorem oddałem pistolet kuzynowi i dobrze się stało, bo trzeciego dnia wpadłem na mieście w łapankę. Nie wiedziałem, co to jest, bo łapanek jeszcze nie widziałem. Gdybym miał pistolet, to bym się bronił…i wpadł, bo przecież sam nie dałbym rady kupie uzbrojonych Niemców.
Zawieźli nas na przedmieście Lublina i umieścili w budynku szkolnym, który spełniał rolę punktu etapowego przed wysłaniem na roboty rolne do Niemiec. Lubliniacy znali ten budynek i już w samochodzie wiedziałem, po co nas złapano. Szybko obszedłem cały budynek i podwórze, żeby zorientować się w możliwości ucieczki. Budynek stał na odkrytym placu, przy siatkowym ogrodzeniu stali wartownicy z karabinami, folksdojcze w czarnych mundurach. W jednym tylko miejscu ogrodzenie stykało się prawie – odległość wynosiła jakieś dwadzieścia metrów – z rogiem bocznej uliczki. Wdałem się w rozmowę z wartownikiem. Po kilku ogólnikowych zdaniach powiedziałem wprost:
– Ty, udawaj, że nie widzisz, a ja prysnę.
– Na pewno nie pryśniesz – odpowiedział na moją propozycję „fokstrot”.
– A na pewno prysnę.
– No, to skacz przez parkan. Na pół drogi cię puszczę, a i tak zdążę strzelić i na pewno trafię.
– Jak prysnę, to tak, że wcale nie zobaczysz. Ja do rolnych robót się nie nadaję. Patrz, jakie mam ręce – mówiąc to pokazałem nie spracowane dłonie, bo przecież w fabryce miałem precyzyjną robotę, a kilka miesięcy już nie pracowałem wcale. – I wy mnie chcecie z takimi rękami posłać do gnoju?
– Tam cię nauczą robić.
Gdy odszedłem kilka kroków, obejrzałem się i powiedziałem głośno:
– Zaczekajcie… wasza mać, jak ja wam zaoram, zasieję, to za trzy lata nie zbierzecie.
Tego jeszcze dnia ustawiono nas w kolumnę i pod eskortą zaprowadzono do miasta na badania lekarskie. Wszyscy zgrupowani na wyjazd to ludzie złapani na ulicach i w pociągach.
Wprowadzono nas do budynku, na pierwsze piętro. Rozeszliśmy się po długim korytarzu, a wartownicy z karabinami zostali przy drzwiach wejściowych. Poszedłem w koniec korytarza i wyjrzałem przez okno. Wychodziło na podwórze, tuż przy bramie. Rozejrzałem się po twarzach. Jest kilku, którzy wyglądają na cwaniaków. Zagadałem z jednym, drugim i po chwili było nas już paru gotowych do ucieczki.
– Zasłońcie trochę, ja skoczę pierwszy – powiedziałem otwierając okno.
– Po chwili skok na dół i już jestem na ulicy
Po dwóch tygodniach pojechałem do Warszawy dowiedzieć się, jak stoją moje sprawy. Z zachowaniem wszelkich środków ostrożności spotkałem się z kolegami, którzy przynieśli mi bieliznę i inne drobiazgi. Sprawy stały źle. Policja prawie każdej nocy wpadała do mojego mieszkania. Szukali w mieszkaniu, u sąsiadów i w piwnicy. W mieszkaniu była moja młodsza siostra. Matka jeszcze nie wróciła. Pokazano mi gryps, który Tadek przysłał z więzienia. Pisał: „Jeść nie dają i biją. Nie martwcie się i nie płaczcie. Ja wiem, że zginąć muszę, to już dawno wróżyła mi Cyganka, że w 22 roku życia zginę”. Prosiłem chłopaków, żeby zawiadomili tych, co siedzą, żeby wszystko zwalili na mnie. Jestem na wolności i złapać się nie dam, a im to może pomóc.
Następnego dnia rano znów byłem w Lublinie. Gdy kuzyn poszedł do pracy, gospodyni powiedziała mi, że wczoraj był starszy brat Zygmunta – bo tak miał na imię mój kuzyn. Gdy dowiedział się, że ja tam się ukrywam, powiedział: „Wypędź go… jego mać. Co tu mu będziesz darmo żreć dawał?”
Ruszyło mnie. Cały dzień tylko o tym myślałem. Gdy po południu wrócił Zygmunt, zapytałem, czy to prawda.
– Daj spokój – obruszył się Zygmunt. – Będziesz zwracał uwagę na to, co wariat mówi? U mnie jesteś, a nie u niego.
Pomyślałem chwilę i spokojnie odpowiedziałem:
– Nie. Wiesz, jaki ja jestem? Boso, ale w ostrogach. Jutro rano wyjeżdżam.
Nie pomogły żadne argumenty i przekonywania. Następnego dnia, gdy Zygmunt poszedł do pracy, z walizeczką w ręku znalazłem się na dworcu. Zostawiłem tylko list, w którym serdecznie mu dziękowałem za troskliwość i pomoc. Po dziesięciu dniach już byłem aresztowany.
Plan mój był prosty: Pojechać do Chełma, następnie do Sawina, gdzie mieszkała rodzina ojca. Z Sawina do Bugu jest zaledwie kilkanaście kilometrów. Tędy dostanę się do Związku Radzieckiego.
Na drugiej stacji za Lublinem Niemcy zrobili łapankę. Zbierali transport na roboty rolne do Niemiec. „Frajerzy – pomyślałem. – Przecież teraz już wiem, jak uciekać”. Zawieźli nas do tej samej szkoły, w której już raz byłem. Wśród przygotowanych do wysyłki było kilka osób, które jechały na ochotnika. Ci ludzie mieli prawo wybierać miejscowość, do której chcą jechać, i gdy transport szedł w tym kierunku, zawiadamiano ich, żeby się zgłosili. Od nich dowiedziałem się, że transport idzie do Nadrenii, w okolice miasta Koblenz. Wiedziałem, że to blisko granicy Francji, Belgii i Luksemburga. Postanowiłem jechać i po kilku dniach uciekać do tego państwa, do którego będę miał najbliżej.
Zawarłem sztamę z dwoma lubliniakami – Mietkiem i Władkiem, że uciekać będziemy razem, i od tej chwili byliśmy nierozłączni. Gdy transport nocą dojeżdżał do Warszawy, były momenty, że chciałem uciekać. Wystarczyło pociągnąć za rączkę hamulca, a gdy pociąg stanie, skoczyć do lasu, odległego o dziesięć metrów od toru kolejowego. Ale nie zrobiłem tego. Muszę się trzymać raz podjętej decyzji. Zdecydowałem się jechać, więc już nie ma odwrotu.
Wyładowano nas w jakimś dużym mieście i podzielono na mniejsze grupy. Naszą grupę, liczącą ze trzydzieści osób, władowano do pociągu i po dwóch godzinach jazdy wprowadzono do budynku, w którym czekali „kupcy”.
Do urzędnika podchodził gospodarz. Ten wywoływał kogoś z grupy. Gospodarz kwitował i odchodzili razem.
Zabrano Władka, następnie Mietka, wreszcie i mnie zabrał jakiś starszy gospodarz. Szedł pierwszy, ja za nim. „Prowadzi mnie jak jakieś bydło robocze – pomyślałem. – Dobrze, że nie założył postronka na szyję. Będę musiał tylko pracować, bo rozmawiać nie będziemy. Nie znam nawet jednego słowa w tym języku, a i oni nie znają ludzkiej mowy”.
Rodzina mojego gospodarza składała się z ojca, córki i dwojga dzieci córki – chłopca, lat trzynaście, i dziewczynki, lat piętnaście. Władek trafił do innej wsi, a Mietek mieszkał trzy domy dalej.
Z miejsca stanąłem sztorcem. Nie chciałem nic robić, a jak już zrobiłem, to gospodarz zawsze musiał poprawiać. Mietek miał dużo niemieckich marek, więc codziennie wieczorem byliśmy w knajpie w odległym o pół kilometra miasteczku. Mówiąc Mietkowi o swojej pracy śmiałem się, że gospodarz każe mi robić przy wołach. Przecież ja takiego bydlaka w życiu nie widziałem! Ryczy to jak krowa, paskudzi jak krowa, a pracuje jak koń. Cholerne jakieś bydlę i ja się go boję. Gdy wracałem z knajpy, gospodarze już dobrze spali. Wówczas kopałem w drzwi, aż mi otworzyli.
Byłem u gospodarza od poniedziałku. We wtorek miałem już mapę okolicy. Wyrwałem z książki szkolnej chłopaka, który postanowił nauczyć mnie po niemiecku.
Środa. Ukradłem ze spiżarni duży kawał słoniny i bochenek chleba. To żywność na drogę, gdy już będziemy z Mietkiem uciekali za granicę. Mietek też organizuje żarcie.
Czwartek. Wieczorem pijemy w knajpie. Zajęliśmy stolik przy oknie. Za oknem kupa wyrostków wygłupia się i patrzy na nas jak na małpy w klatce. Zgniewało mnie. Wyszedłem z lokalu i trzasnąłem pięścią w nos wyrośniętego, mniej więcej osiemnastoletniego chłopaka.
Piątek. Gospodarz coś do mnie mówi na podwórzu, a ja się śmieję, bo nic z tego nie rozumiem. Wiem, że każe mi coś robić, a ja celowo udaję wariata. Za niskim płotkiem ukazał się sąsiad. Wrzeszczał coś i groził mi batem. Złapałem w ręce kawał grubego kija i skoczyłem do płotu. Dostałby w łeb, gdyby nie odskoczył. On mi, lebiega, batem groził!