Sobota. Umawiamy się z Mietkiem, że w połowie przyszłego tygodnia uciekamy. Wieczorem powiedział mi jedyny dotychczas Polak w tej wsi, który dobrowolnie przyjechał na roboty i był tu już dwa miesiące, że słyszał, jak w jego domu rozmawiali, że podobno ma po mnie przyjść policja. „Wariat – pomyślałem. – Za co? Przecież jeszcze nic takiego nie zrobiłem, za co mogliby mnie zamknąć”.
Niedziela. Gospodarz coś tłumaczy mi na podwórzu, a ja ni w ząb go nie rozumiem. Zobaczyłem przechodzącego Mietka.
– Mietek! – krzyknąłem. – Chodź, spytaj się, czego on chce, bo może tak rok do mnie gadać, a ja go i tak nie zrozumiem.
Mietek znał nieźle język niemiecki.
– Mówi, że macie zabrać te pale i pojedziecie grodzić pastwisko.
– Powiedz mu, że dzisiaj nic nie będę robił. Niedziela. Święto.
– Mówi, że musisz iść – znów tłumaczy Mietek.
– Powiedz, żeby mnie stary szkop w d… pocałował. Powiedziałem już raz, że dzisiaj święto.
– Powtórzyć? – zapytał Mietek z zadowoleniem.
– Powtórz.
Gdy powtórzył, w mojego Niemca jakby piorun strzelił. Zaczął wrzeszczeć, a zrozumiałem tylko słowa „policaj”.
– Ja… ciebie i twoją policję… – odpowiedziałem po polsku, równocześnie machnąłem mu palcem przed nosem i zrobiłem ruch charakterystyczny przy uderzeniu głową.
Niemiec złapał z wozu młotek i chciał mnie uderzyć w głowę. Odbiłem rękę i strzeliłem łbem. Gdy upadł, wpadłem do mieszkania i po chwili wychodzę z walizeczką i rowerem gospodarza. Za płotem wymyśla sąsiad. Pogroziłem mu wyjętym z kieszeni sprężynowym nożem. Wsiadłem na rower i pojechałem przez nikogo nie zaczepiony.
Po przejechaniu mniej więcej kilometra skręciłem w las. Teraz leśnymi ścieżkami starałem się odbić jak najdalej w bok od „swojej” wsi. Planowałem sobie, że rowerem szybciej dojadę w pobliże granicy belgijskiej. Francja mniej mnie interesowała, bo to linia Zygfryda, druga Maginota, ciężej będzie się przedostać. Gdy już będę blisko granicy, wtedy wyrzucę rower i choćbym miał iść jeszcze tydzień i na czworakach, to przejść muszę. Po kilku godzinach wyjechałem na jakąś drogę. Pedałuję, ile sił w nogach. Po przejechaniu kilku kilometrów zauważyłem przed sobą dwóch policjantów z karabinami. Wracać nie można, bo będzie poruta, więc walę na pewniaka prosto na nich. Gdy byłem przy nich, zastawili mi drogę wołając: halt! Karabiny trzymają pod pachą, lufy skierowane we mnie. Stanąłem, a oni o nic nie pytali, tylko jak swojego zabrali na posterunek.
Poniedziałek. Samochodem osobowym zawieziono mnie na gestapo w Koblenz.
Wtorek. Byłem przesłuchiwany. Tłumaczem był kulawy facet nazwiskiem Milewsky, mówiący dobrze po polsku.
– Masz mówić szczerą prawdę – powtarzał tłumacz słowa gestapowca – bo jak nie będziesz mówił prawdy, to pójdziesz na całe życie do obozu koncentracyjnego.
– Obóz koncentracyjny też dla ludzi – odpowiedziałem, myśląc o tym, że „na całe życie” to tylko do końca wojny, a wojna skończy się w tym roku. Anglia, Francja ruszą i z Niemców klops.
Gdy tłumacz powtórzył moją odpowiedź, – dostałem od gestapowca w twarz.
Na przesłuchaniu dowiedziałem się, że podobno swojemu gospodarzowi wybiłem zęby i złamałem dwa żebra. Nie wierzyłem. Zęby to może i wyleciały, bo u takiego starego to same wyłażą, bez żadnej pomocy. Ale te złamane żebra to już musieli dołożyć. Dużo później, już w obozie koncentracyjnym, zrozumiałem, że gdybym to samo zrobił rok później, toby mnie dla przykładu powiesili publicznie na środku wsi. Wówczas byliśmy pierwszymi obcokrajowcami na robotach rolnych. Niemcy nie mieli jeszcze opracowanych metod postępowania w takich przypadkach.
Po kilku dniach wyprowadzono mnie. Strażnik, który mnie wyprowadzał, spojrzał w otrzymane papiery i mruknął coś pod nosem, z czego zrozumiałem tylko słowo: Konzentration.
W lipcu 1945 roku wróciłem do kraju. Przyjechałem do Warszawy i odnalazłem pozostałych przy życiu kolegów. Dowiedziałem się, że Czarny, Tadek i Zdzisiek zostali rozstrzelani w Palmirach pod Warszawą. Heniek, ten, co po „robocie” uciekł na wieś – wysłany został na roboty do Niemiec.
Złapany po trzeciej ucieczce z Niemiec, zamknięty został w obozie karnym i tu go wykończyli. Witka – dzięki staraniom rodziny i grubszym łapówkom – zwolniono z więzienia tego dnia, gdy ja wpadłem z Lublina do Warszawy dowiedzieć się o swoją sprawę. Widział mnie na ulicy, ale bał się podejść.
Bał się? Dlaczego? Prawdopodobnie to, on sypnął wtedy, że to był mój pistolet. Po wojnie nie spotkaliśmy się, mimo że żyje on gdzieś na Dolnym Śląsku. Odwiedza rodzinę w Warszawie, lecz nikt z naszej dawnej ferajny nie spotykał się z nim.
Odwiedziłem też Baśkę, ale że nie mogłem zdobyć pewnych dowodów na to, że mnie wtedy sypnęła – mimo że jej zachowanie i po moim powrocie też na to wskazywało – zostawiłem ją w spokoju.
Rozrzuciła wojna naszych chłopaków po świecie. Kilku zginęło. Kilku z dawnych „powstańców” nie wróciło do kraju. Większość jednak mieszka w Warszawie. Pracują w swoich zawodach, pozakładali rodziny i przykładnie wychowują dzieci, zapewniając im lepsze dzieciństwo od tego, jakie my mieliśmy.
3. „NIE MA ŻYCIA”
„NIE MA ŻYCIA”
Sierpień 1958 rok. Niedziela wieczór. Wsiadłem do tramwaju. Spieszyłem się na Dworzec Wschodni i myślałem o tym, czy zdążę na swój pociąg. Zamyślony, nie zwróciłem uwagi na towarzystwo stojące na tylnym pomoście. Gdy usłyszałem za plecami ordynarne słowa, wykręciłem się i stanąłem tak, żeby widzieć cały pomost. Stało tam czterech młodych mężczyzn i trzy kobiety – wszyscy porządnie ubrani. Nikt z nich nie miał więcej niż dwadzieścia lat. Zauważyłem, że tylko dwóch chłopców było pijanych. Jeden z pijanych trzymał kolegę za rękaw płaszcza, przysunął twarz do jego twarzy i mówił:
– Wygnajcie te rury – i wskazując na dziewczęta dalej ciągnął w tym stylu. W tym czasie drugi zagazowany młodzieniec śpiewał głośno, do melodii znanej piosenki dodając pornograficzny tekst.
„Głupie jakieś dziewuchy, że zadają się z takimi typami” – pomyślałem. Po chwili dopiero spostrzegłem, że reszta towarzystwa jest trzeźwa i że z pijanymi nikt nie rozmawia. To tylko ci dwaj posyłają różne zaczepki pod adresem dziewcząt.
„Śliczni młodzieńcy – pomyślałem. – Wypije taki kieliszek, a szumu robi, jakby wypił pół antałka”.
Po chwili całe towarzystwo zaczęło przechodzić na przednią platformę wagonu. Kobiety pierwsze, pijani na końcu. Gdy jeden z nich był już w wagonie, drugi pociągnął go do tyłu mówiąc:
– Zostaw to tałatajstwo. A po chwili dodał:
– Frajerzy, drewniaki.
– Puść mnie, mam ochotę pogadać z nimi jeszcze – upierał się pierwszy.
Trzeźwe towarzystwo poszło do przodu, ja usiadłem tuż przy pomoście, a weseli młodzieńcy zostali sami. W tej części wagonu, gdzie siedziałem, było tylko parę osób.
– Ja bym tam poszedł do nich – zaczął znowu jeden z pijaków. – Powiedziałbym im tak, że powinni się wreszcie obrazić.
Tacy to i obrazić się nie potrafią – odpowiedział drugi. – Tak im szurać, jak ja szurałem, i nawet słowa żaden nie powiedział: Niechby tylko spróbowali powiedzieć… O, tę pięść to śmiercią czuć, nie warto z nią się poznać.
Na przystanku wsiadła młoda panienka i stojąc na pomoście płaciła za przejazd.
– Chodź, szantrapka, do nas, będzie ci z nami wesoło – powiedział jeden, ciągnąc ją do tyłu. Jedną ręką objął ją za szyję, a drugą chwycił wpół.
Panienka wyrwała się i stojąc już w wagonie, powiedziała:
– Panie, niech się pan nie wygłupia! Jak pan sobie popił, to trzeba w domu siedzieć.
Jeden z nich posłał jej wtedy „wiązankę”, drugi znów zaśpiewał piosenkę z pornograficznym, prawdopodobnie przez siebie ułożonym tekstem. Nie było w tym ni ładu, ni składu – tylko samo chamstwo. Panienka po zapłaceniu za przejazd szybko przeszła do przodu wagonu.
W tylnej części wagonu tylko ja, siedzący tyłem do pomostu, i konduktorka – a na pomoście „młodzież”, która się „bawi”.
Nie ma życia! – usłyszałem głos za sobą. – Nie ma życia! – powtórzył znów po chwili. – No cóż? Pracuje człowiek za te parę złotych i jak tu żyć? Nie ma życia, bracie. Nie ma życia… parę złotych trzeba byłoby dać matce, a tu chciałby człowiek iść na dansing, wypić sobie, dziewczynka też przecież kosztuje – i jak tu żyć? Nie ma życia…
– Takie czasy przyszły – wtórował mu dzielnie drugi – że żyć człowiekowi nie dadzą. Przyjdzie człowiekowi powiesić się albo trzeba kraść – bo inaczej nie ma życia. Tramwajem, widzisz, musimy jechać. Ja lubię jeździć taksówką – ale czy dadzą ci zarobić na taksówkę? I to się ma nazywać życie? Nie ma życia, bracie, nie ma życia. Milczeli chwilę.
– Wiesz co – odezwał się znów jeden – mam dzisiaj chęć pobić się z kimś. Ale z kim? Tamte ciapciaki uciekli. Widzisz – nawet pobić się nie ma z kim… Nie ma życia – powtórzył znów uparcie.
– Nie ma życia, bracie, nie ma życia – usłyszałem znów za plecami.
– Zaszuram do tego, może się obrazi… No, bo mam chęć się z kimś pobić – powiedział jeden.
– Zostaw go – usłyszałem tuż za sobą – to taki sam ciapciak jak tamci. Nie widzisz, że już ledwie ze strachu żyje? – mówił drugi, odciągając tamtego zza moich pleców.
Targnęło mną podwójne uczucie: zrobić wszystko, żeby nie dopuścić do awantury, i przekorna chęć, żeby jednak zaczęli. „Oszukacie się, chłopcy – pomyślałem – mimo lat i braku zdrowia przed takimi jeszcze nie wysiadam”.
Nie oglądałem się, żeby spojrzeniem nie sprowokować bojowych młodzieńców. Myślałem tylko o drogach, które dzisiaj dla młodzieży są otwarte: o zarobkach, możliwościach zdobycia zawodu, ułożenia sobie życia po ludzku. A jak to wyglądało wtedy, gdy ja miałem te lata, co oni, dla których dzisiaj „nie ma życia”.
Odetchnąłem z ulgą, gdy młodzieńcy wyskoczyli w biegu z tramwaju, mówiąc:
– Wyskakujemy, jest restauracja, wypijemy ćwiartkę, no bo – nie ma życia!