Odtąd stara nie brała już chłopaków na stałe. Siedzieli oni zawsze w pobliżu kortu, a goście wybierali sobie spośród nich tych, którzy im się podobali, i płacili im sami umówioną z góry cenę. Nasza szóstka na wszelki wypadek trzymała się od kortów z daleka. Powiększyliśmy grono bezrobotnej młodzieży, która po zajęciach szkolnych szukała jakichś możliwości zarobku. Jednak jeszcze przez kilka lat, już nawet jako dorośli ludzie, od czasu do czasu właziliśmy starej w ogród, na kwiaty. Nie niszczyliśmy już ich nigdy bezmyślnie, tak jak za pierwszym razem. Zrywaliśmy sobie tylko pęki rozwiniętych kwiatów, a robiliśmy to zawsze ze wspomnieniem naszej ostatniej niedzieli na kortach.
KAPOWAĆ NIE WOLNO
Religię wykładano dwa razy w tygodniu. Uczniowie w naszej szkole zawodowej na Czerniakowie to chłopy po osiemnaście i dziewiętnaście lat, a każdy już dobry rozrabiaka i grandziarz. Do nauczania religii takiego towarzystwa też potrzebny był ksiądz – dobry łobuz, bo inny przecież nie dałby sobie rady, żeby wszystkich utrzymać w garści. Długi czas żaden ksiądz nie mógł dojść do porozumienia z nami i każdy po kilku lekcjach rezygnował z pracy. Wreszcie trafił się taki, który wypłoszyć się nie dał. Przychodził na lekcje religii z gumowym kablem pod sutanną i lał każdego, kto na lekcji rozrabiał. Było nieraz i tak, że jak mu który uciekał, to ganiał go po ławkach z gumą w ręku. Chłopaki też starali się, żeby było wszystko „na kwita”. Jak ksiądz łomotał chłopaków, to ci mu znów robili jakiś kawał. Gdy ksiądz szedł w koniec sali, to z powrotem wracał tyłem, jak rak, bo gdy się tylko odwrócił plecami do sali – to już na pewno oberwał kałamarzem w plecy.
Miał rozrywkę ksiądz z uczniami – mieli też rozrywkę uczniowie z księdzem. Gdy miała być lekcja religii, każdy tylko czekał, co tego dnia wyniknie ciekawego.
Pewnego dnia, gdy ksiądz wszedł do klasy, stwierdził, że jest ona pusta, a na tablicy wypisano dużymi literami: „My chcemy nauki zawodów – a nie religii”.
Ksiądz odczekał kilka minut i poszedł do kancelarii. Wtedy słuchacze powyłazili z dziur, w których się pochowali, zajęli ławki i siedzą cicho. Zrozumiałe, że napis z tablicy też został starty. Całą tę rozróbkę urządził Heniek Ołówek, przy pomocy Staśka Kozaka, który był kochany chłopak, kiedy chodziło o przeprowadzenie jakiegoś kawału. Wchodzi ksiądz z dyrektorem szkoły, by pokazać mu, co te łobuzy robią. A my tymczasem siedzimy cicho, bez śmiechu i żartów, w oczekiwaniu na księdza, by wysłuchać nauk bożych.
Mimo że wzywano kolejno do dyrektora wszystkich uczniów, nie dowiedziano się, kto to urządził. Charakter przede wszystkim – w myśl zasady obowiązującej w dzielnicy: „Skarżyć nie wolno – odegrać się wolno”. Zasada ta wpajana była od dziecka i działała tak silnie, że nawet przy spowiedzi nikt nie kapował. Przekonaliśmy się o tym w czasie spowiedzi wielkanocnej.
Spowiedź nie była przymusowa, ale rekolekcje w kościele przy Łazienkowskiej odbywały się zamiast wykładów w szkole i lista obecności była sprawdzana. Nieobecność zaznaczano w kontrolce ucznia, którą raz w miesiącu pracodawca obowiązany był sprawdzać.
Nadszedł wreszcie dzień spowiedzi. W kościele zjawiliśmy się jak zawsze wszyscy, mimo że z naszej jedenastki tylko pięciu szło do spowiedzi. Inni poszli dlatego, że nie mieli co robić z wolnym czasem – no i z obawy, że jak pójdzie tylko pięciu, to jakieś inne „towarzystwo” mogłoby chłopakom sprawić wycisk na tle osobistych porachunków. Bo pięciu to przecież nie jedenastu.
Spowiadało kilku księży. U każdego przy konfesjonale stała kolejka – tylko do naszego katechety nie było nikogo. Chłopaki przezornie woleli spowiadać się u księży, którzy ich nie znali. To nasz księżulo wyłapywał z innych kolejek chłopaków i ciągnął ich na siłę do siebie.
Nasze chłopaki już się wyspowiadali, czekaliśmy tylko jeszcze na ostatniego, a był drugi w kolejce do jakiegoś starego księdza, którego nie znaliśmy.
Któryś z nas zawołał:
– Pospiesz się, bo idziemy!
Drugi dorzucił:
– Nie kapuj wszystkiego!
A kumpel w zbytkach przewrócił oczami, spojrzał w górę, stuknął się kilka razy pięścią w piersi, ucałował książeczkę do nabożeństwa i za chwilę klęczał już przy spowiedzi. Wszyscy gapiliśmy się na niego. Nagle – co to? Podrywa się z kolan i biegiem ucieka od konfesjonału. Zakręcił się między stojącymi kolegami i już był przy nas. Rozpierzchliśmy się w różne strony, żeby zdezorientować pościg. Ksiądz już wykaraskał się z konfesjonału i szybko przesuwał się od grupy do grupy, starając się złapać penitenta. Po chwili byliśmy już przed kościołem i tam dopiero dowiedzieliśmy się, jak to było z tą spowiedzią.
W poczuciu powagi chwili kolega chciał wyspowiadać się jak najlepiej, więc doszedł do wniosku, że jak przeczyta z książeczki cały rachunek sumienia, to będzie pewien, że żadnego grzechu nie opuścił. A te, do których się przyzna, a nie były popełnione – też będą mu odpuszczone. Więc klęcząc, zaczął czytać z książeczki rachunek sumienia.
Ksiądz już po chwili zorientował się, że ta spowiedź za płynnie idzie. Spojrzał przez kratki, zobaczył przyczynę i powiedział:
– Czytać to i ja potrafię. Nie będę cię spowiadał. Oburzony grzesznik wybuchnął:
– To pies księdza…
Pomaleńku szliśmy w stronę Belwederu. Niejeden raz temu lub innemu wyrwało się niecenzuralne słowo. Gdy w swej nieświadomości zaczepiliśmy raz dwie panie lekkiego zawodu, a te posłały nam kilka wiązanek, żaden z nas nie został im dłużny. Nie można było inaczej, bo by nas „panienki” uważały za „gzymsików” – a nie za chłopaków z dzielnicy.
Gdy byliśmy już za Ogrodem Botanicznym, lunął deszcz. Schowaliśmy się do mieszczącego się po drugiej stronie ulicy Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych. Nad wejściem był napis: „Honor i Ojczyzna”. Deszcz lał jeszcze solidnie, gdy przyszedł jakiś facet i kazał się nam wynosić na ulicę. Na prośby wszystkich, którzy się tam schronili, i uwagi o lejącym deszczu odpowiedział:
– Tu nie wolno stać i nic mnie więcej nie obchodzi. Jazda stąd, prędzej, bo dam po łbie.
Tu się oszukał. Nie wiedział, że stoi kompania, dla której takie powiedzenie to ostatnie słowo do draki.
– To ty… taki a taki łachmyto, takim „honorem” nas częstujesz? To ty… inny… – i tak dalej – w imieniu „ojczyzny” tak traktujesz porządnych ludzi? To czekaj, zaraz będziesz z tych schodów fruwał.
I tylko dobremu charakterowi w nogach zawdzięczał, że nie zjechał na twarz, ratując się szybką ucieczką. Deszcz ustał i niebawem znaleźliśmy się na ulicy. Wtedy padło pytanie:
– Chłopaki, a jak jutro z komunią, który idzie?
Doszliśmy do wniosku, że nie idzie żaden. Już za dużo nagrzeszyliśmy, a „poprawki” będzie spowiadał nasz ksiądz…
W szkole dowiedzieliśmy się, że ksiądz, któremu uciekł nasz kumpel, pytał każdego, którego spowiadał, czy nie wie, kto mu uciekł. Winowajcę znali wszyscy, ale każdy spowiadający się odpowiadał, że go nie zna, a na następny dzień z czystym sumieniem przystępował do komunii – bo spowiedź spowiedzią, ale charakter przede wszystkim i kapować nie wolno.
PRACA
Radość i święto w rodzinie. Gdy wieczorem wróciłem z ulicy, zastałem w domu zawiadomienie, że pojutrze rano mam zgłosić się do fabryki do pracy. Dla mnie wielka radość. Będę miał wreszcie stałe zajęcie – zarobię chociaż sam dla siebie na ubranie, a może i rodzicom coś jeszcze będę mógł dać. Przecież to państwowa fabryka, a w państwowych podobno płacą lepiej niż w prywatnych. Wiem, jak płacą u prywatnych. Na Czerniakowie była mała wytwórnia prądnic samochodowych, pracujące w niej dziewczęta zarabiały złotówkę dziennie. Była też fabryka guzików, w której zarobek był taki sam i w dodatku praca brudna i w kurzu.
Następnego dnia chwaliłem się wszystkim, że od jutra już idę do pracy. Matka, widząc moją radość, powtarzała tylko:
– Już ty tam narobisz, dwa dni z dzisiejszym. Już ja widzę, jak ty tam będziesz robił. Pewnie zaraz pobijesz kogo i wyrzucą cię z roboty.
Obawa matki wynikała z tego, że ostatnio miałem kilka większych awantur. Przed trzema miesiącami policja zrobiła u nas w domu rewizję w poszukiwaniu broni. Oddałem im sam stary, popsuty pistolet, który leżał na szafie. Sypnął mnie kolega, któremu do głowy uderzyły przeczytane książki. Chciał być Sherlockiem Holmesem i pierwszym jego wyczynem było napuszczenie na mnie swojego wujka, który był wywiadowcą w komisariacie. Od tego wyczynu skończyło się jego życie na dzielnicy. Po pewnym czasie wyprowadzili się do innej dzielnicy. Ale spluwę mi zabrali i ojciec zapłacił karę, którą musiałem później zwrócić z tej części swego zarobku, którą zostawiałem sobie na własne wydatki. Poza tym byłem krnąbrny, uparty i niezdyscyplinowany. Dlatego matka wróżyła mi w fabryce taką „piękną” przyszłość: „Dwa dni z dzisiejszym”.
W nocy poprzedzającej pójście do fabryki budziłem się kilka razy. Bałem się, żeby nie zaspać. Myślałem o tym, co będę robił, w jakim zawodzie i czy będę się jeszcze uczył.
Następnego dnia rano byłem w fabryce pół godziny wcześniej, niż było potrzeba. Robotnicy dopiero zaczynali się schodzić, a urzędnicy przychodzili pół godziny później. Stojąc przy bramie przyglądałem się im z ciekawością i myślałem sobie, że od jutra i ja, tak jak oni, każdego dnia rano wchodzić będę przez tę bramę.
Gdy syrena fabryczna dała sygnał do rozpoczęcia pracy, wszedłem do portierni i pokazałem wezwanie.
– Proszę tu zaczekać – powiedział portier w mundurze po obejrzeniu wezwania. – Biuro będzie czynne dopiero za pół godziny.
Czekałem w portierni. Z nudów i ciekawości oglądałem ogłoszenia dyrekcji, karty kontrolne i zegary do odbijania na karcie kontrolnej godzin wejścia i wyjścia. Gdy czytałem umieszczony w gablotkach regulamin pracy, stanął przy mnie młody chłopiec i też zajął się czytaniem. Po chwili zapytał mnie, co znaczy jeden z punktów regulaminu.
– Kolega może też do przyjęcia? – zapytałem.
– Tak – odpowiedział.
– To zapoznajmy się, może razem będziemy pracowali.