– Mówmy sobie po imieniu – zaproponował mój rozmówca.
– Stasiek mam na imię – powiedziałem, podając mu rękę.
– A ja Heniek.
Więc mam już jednego kolegę – zanim jeszcze zostałem przyjęty. Po godzinie wezwano nas do dyrekcji i załatwiono formalności. Zapytano mnie, w jakim zawodzie chcę pracować.
– Chciałbym być tokarzem – powiedziałem.
– Na razie pójdziesz na pewien czas na oddział radiowy, a jak będzie wolne miejsce na mechanicznym, to będziesz mógł się przenieść.
Woźny zaprowadził nas na oddział. Tam Heńka skierowano do jednego mechanika, mnie do innego.
A więc zacząłem pracę w fabryce. Wszystko mnie ciekawiło i wszystko chciałem wiedzieć. Ale to był pierwszy dzień, trzeba było robić tylko to, co majster kazał. Nitowałem jakieś płytki i szło mi to zupełnie dobrze.
– Posprzątaj narzędzia i zmieć z warsztatu – zwrócił się do mnie mój mechanik kilka minut przed końcem pracy.
Popatrzyłem na niego długo i uważnie.
– Czy nie rozumiesz, co do ciebie mówię? Warsztat posprzątaj! – powiedział drugi raz.
Wzruszyłem ramionami… i posprzątałem tak, że musiał poprawić. Miałem ochotę powiedzieć mu, że ja nie jestem od tego, żeby po innych sprzątać, ale przypomniałem sobie przepowiednię matki – i powstrzymałem się.
Tak zakończył się mój pierwszy dzień pracy w fabryce.
Następnego dnia kazano mi pracować u innego mechanika. Pracował tam już jeden praktykant – „stary robociarz”, miał osiemnaście lat, był na drugim roku praktyki.
– Władziu! Pokaż mu, co ma robić – rozkazał mechanik, zwracając się do starszego praktykanta.
Ten dał mi robotę, pokazał, jak robić, a później co kilka minut podchodził do mojego stołu i głośno robił uwagi:
– To połóż tak, a to tak! – wołał wyrywając mi z rąk płytki, do których nitami przymocowywałem końcówki. – Jak ty ten młotek trzymasz? Przecież to nie widły. Na wsi się chowałeś, do cholery, czy co?
Zauważyłem, że Władzio specjalnie to robi, żeby popisać się przed innymi, jaki to z niego bojowy chłopak. Krzyczał na mnie i rozglądał się, czy wszyscy na niego patrzą. Pracowałem przy drugim stole, tak że staliśmy do siebie plecami. Ręce mi się trzęsły z wściekłości, ale nie reagowałem na jego docinki, pomny wróżby matki – „dwa dni z dzisiejszym będziesz tam pracował”. Władzio, widząc, że mnie w ten sposób nie wyprowadzi z równowagi, zaszedł od tyłu i wsadził mi na głowę preszpanową rurę. Zasłoniła mi ona oczy i starła skórę na nosie.
Gdy ściągnąłem rurę z głowy, wszyscy pracujący w pobliżu parsknęli śmiechem. Położyłem rurę obok siebie, a rozradowanego Władzia zmierzyłem wieloznacznym spojrzeniem. Po chwili obejrzałem się i widząc, że Władzio stoi schylony nad swoim stołem, podszedłem do niego, wsadziłem mu tę samą rurę na głowę i na dodatek mocno uderzyłem pięścią z wierzchu. Rura wlazła mu na szyję. Szarpał się dłuższą chwilę, zanim udało mu się zdjąć ją z głowy. Skoczył do mnie, by mnie kopnąć. Złapałem go za nogę i powiedziałem cicho:
– Zaczekam na ciebie pod bramą, tu bić się nie będziemy.
Ręce mi się trzęsły, żeby go stuknąć, i wszystko się we mnie gotowało, ale wciąż miałem w pamięci przepowiednię matki… i powstrzymałem się. Nie mogłem doczekać się zakończenia pracy. Robota już mi nie szła, bo myślałem bez przerwy o czekającej mnie rozprawie z Władziem. Uważałem też, żeby mi znów nie urządził nowego kawału.
Pół godziny przed fajerantem złożyłem narzędzia, umyłem się i czekałem na syrenę, która ogłasza zakończenie pracy. Jeden z pierwszych odbiłem w zegarze kartę kontrolną i stojąc obok bramy czekałem na Władzia.
Po jakimś czasie wyszedł, rozejrzał się – ale mnie nie zauważył, bo schowałem się za grupę robotników. Poszedłem za nim. Gdy oddaliliśmy się od fabryki na znaczną odległość, stanąłem mu przed nosem.
– Teraz bądź mocny – powiedziałem i uderzyłem go pięścią w nos.
Po krótkiej wymianie ciosów trafiłem solidnie głową i Władzio usiadł na ziemi, z rozklepanego nosa lała się krew.
– Może jeszcze będziesz chciał się ze mną bić? – zapytał mnie Władzio następnego dnia rano, gdy tylko wszedłem na oddział.
– Ja z tobą draki nie szukam – odpowiedziałem mu cicho, tak żeby nikt nie słyszał. – Ale jak się nie odczepisz, to posunę gdzieś w kącie i sam diabeł ci nie odbierze.
Od mechanika, do którego tego dnia mnie przydzielono, dowiedziałem się, że Władzio jest taki mocny, bo ma wujka brygadzistę. Mówiąc to mechanik wskazał mi faceta pracującego w końcu hali. Wkrótce sam się o tym przekonałem, bo gdy przechodziłem obok niego, ten zawołał mnie i pyta:
– Podobno wczoraj pobiłeś Władzia?
– Pokazałem mu tylko, że mogę go pobić. Ale jak się ode mnie nie odczepi, to wtedy mu dopiero naprawdę wleję.
– Podobno powiedziałeś, że go posuniesz nożem? No to uważaj, żebym ja ciebie nie posunął.
– Ja bym raczej panu radził uważać – odpowiedziałem spokojnie – bo i pan może oberwać.
– Ach, ty szczeniaku, psia twoja mać! Żebym ja ciebie nie nastraszył! Patrzcie go, cholerę, szczeniaka, on mi tu groził będzie! – krzyczał ze złością.
A ja, zadowolony, że się bojowo odszczeknąłem, poszedłem do swojego warsztatu. Bałem się trochę, żeby nie naskarżył na mnie kierownikowi. W każdym razie był to już trzeci dzień pracy – a matka przepowiadała, że tylko dwa dni będę pracował.
Po tygodniu zauważyłem, że wuj Władzia rozmawiając z kierownikiem oddziału pokazuje mnie palcem. „Oho! – pomyślałem. – Coś nieklawo. Pewnie skarży na mnie. Ale dlaczego dopiero po tygodniu? Będę robił zaparte – nie przyznam się. Świadkowie słyszeli tylko, że on mnie klął, nie ja jego”.
Podeszli razem, a kierownik zwracając się do mnie powiedział:
– Będziesz pracował u pana Stefana. Chyba już znasz pana Helmuta? – dodał.
– Znam – odpowiedziałem grzecznie, a w duchu sobie pomyślałem: „Chcesz się pewnie, frajerze, odegrać, ale jeszcze zobaczymy, kto kogo. Jeśli wyrzucą z pracy – to już ty mnie wtedy do śmierci popamiętasz”.
U Helmuta pracuję już kilka miesięcy. Stosunki między nami są bez przerwy naprężone. Bez przerwy tkwi we mnie uczucie, że on chce się odegrać za pobicie Władzia i za to, że mu się odszczeknąłem. On natomiast nigdy nie poruszył jeszcze tego tematu, ale i niewielką zwraca na mnie uwagę. Daje mi do wykonania robotę i poza tym się do mnie nie wtrąca, od czasu do czasu zagląda tylko, ile już zrobiłem. A ja pracuję tak, żeby się przypadkiem nie przemęczyć i żeby Helmut nie pomyślał o mnie, że pracuję z całym zapałem.
W brygadzie naszej jest brygadzista, dwóch mechaników, praktykanta trzecim roku praktyki i ja, na pierwszym roku praktyki. Pracujemy przy dwóch długich stołach. Stefan Helmut oraz młodzi mechanicy, Jan i Czesław, przy jednym stole. A Marian i ja przy drugim. W ten sposób podczas pracy jesteśmy do naszych majstrów odwróceni tyłem.
Jak nie miałem chęci do roboty, to wybierałem się na obchód fabryki. Najbardziej interesowały mnie oddziały mechaniczne i narzędziownia. Pewnego dnia stałem przy warsztacie kolegi na oddziale narzędziowym. On pracował, a ja z ciekawością przyglądałem się jego robocie.
– Co ty tu robisz? – zapytał ktoś nagle za moimi plecami. Obejrzałem się. Za mną stał jakiś starszy facet, porządnie ubrany, bez roboczego fartucha. Popatrzyłem chwilę na niego i nie odpowiedziałem nic, tylko znów odwróciłem się do kolegi.
– Do ciebie mówię, nie słyszysz? – wrzasnął teraz już ze złością tamten. – Co tu robisz, pytam jeszcze raz.
– Jak panu powiem, że łapię ryby, to mi pan i tak nie uwierzy – odpowiedziałem zadowolony, że facetowi przygadałem.
– Jazda stąd! – wrzasnął. – Już cię tu nie ma!
„Oho! – pomyślałem – jak tak głośno krzyczy, to pewnie musi być jakaś ważna figura”. Więc już bez słowa, jak najszybciej ulotniłem się stamtąd.
Gdy przyszedłem do siebie na oddział, Helmut zapytał, gdzie byłem tak długo.
– W ustępie – odpowiedziałem.
To była moja stała odpowiedź na jego pytanie: „Gdzie byłeś?” Po kilku minutach znów poszedłem do narzędziowni, żeby dowiedzieć się, co to była za figura, ten, co tak na mnie głośno krzyczał.
– Ale byłbyś wpadł – powiedział kolega, gdy znów przy nim stanąłem. – Miałeś szczęście, że szybko uciekłeś. To był naczelnik warsztatów, kawał świni. Wołał za tobą, a mnie pytał, kto ty jesteś i na którym oddziale pracujesz. Powiedziałem mu, że ciebie nie znam. Ale teraz to już uciekaj, bo jak będzie wracał i zobaczy, że znów przy mnie stoisz, to możemy się obaj mieć nieklawo.
„To już mam jednego z ważnych, którego będę się musiał strzec – pomyślałem bez żadnego jednak strachu. – Muszę uważać, żeby się na niego nie nadziać”.
– Gdzie byłeś? – zapytał znowu Helmut, gdy wróciłem na swój oddział.
– W ustępie – odpowiedziałem jak zawsze.
Gdy trzeba było wykonać jakąś pilną pracę, Helmut nie dawał jej mnie, tylko Marianowi, bo wiedział, że ja tej roboty na czas nie wykonam. Czasem denerwował się i wymyślał mi, że za mało pracuję. Nie odpowiadałem wtedy nic, tylko patrzyłem na niego ze złośliwym uśmiechem, doprowadzając go tym do jeszcze większej złości. Zastanawiałem się niejeden raz, co będzie, gdy poskarży się na mnie, że ja prawie nic nie robię. Z fabryki mnie nie wyrzucą, w najgorszym razie każą robić za karę brudną robotę – taką na przykład robotą było czyszczenie maszyn znajdujących się na naszym oddziale – i przeniosą do innej brygady, a mnie przecież tylko o to chodziło. Sam nie mogłem iść do kierownika i prosić o przeniesienie, bo przecież nie mógłbym powiedzieć o tym, że między nami idzie cicha walka, ani o przyczynach tej walki.
– Niech mnie pan od siebie wyrzuci – mówiłem mu zawsze, gdy krzyczał, że ja za wolno pracuję. – Przecież pan wie, że ja nie chcę u pana pracować.
Pilnowałem się tylko, żeby nie dać się wyprowadzić z równowagi, bo mógłbym mu posiać „wiązankę” albo nawet uderzyć, a wtedy już byłby powód do wyrzucenia mnie z pracy.
Helmut każdemu, kto do niego przychodził, opowiadał, jak to ja pracuję i jaki to ze mnie dobry robotnik.
– Stasio – mówił – kochany chłopak, co dziesięć minut na piętnaście minut s… chodzi.