– Może chciałbyś dorobić sobie kilka złotych? – zapytał mnie Helmut pewnego dnia.
– Dlaczego nie? Zawsze, ale w jaki sposób? – zapytałem.
– Będziesz u mnie w domu nawijał cewki. Takie same, jak te, które robisz. W fabryce płacą ci dwadzieścia siedem groszy na godzinę, a u mnie zarobisz pięćdziesiąt groszy na godzinę i obiad.
– Klawo, idę – odpowiedziałem zadowolony. – Od kiedy zaczynam?
– Chyba od jutra, bo przecież twoja matka nic nie wie, będzie się denerwowała.
– Jeśli tylko o to chodzi, to mogę już od dzisiejszego dnia. Moja matka zaczyna się martwić dopiero po pierwszej w nocy, bo jak do tej godziny nie wrócę, to wydaje jej się, że pobiłem się z kimś i siedzę w komisariacie albo leżę w szpitalu lub w kostnicy. Ale to wina ojca – dodałem – bo zawsze mi wróży, że mnie albo kiedy łobuzy zabiją albo kat powiesi.
Po pracy poszedłem razem z Helmutem do jego mieszkania. Piechotką, bo mieszkał blisko fabryki. Gdy weszliśmy – zgłupiałem. Wydawało mi się, że to niemożliwe, żeby robotnik pracujący w fabryce mógł mieszkać w takich warunkach. Dwa pokoje z kuchnią, z wszelkimi wygodami. Piękny aparat radiowy, ładne umeblowanie, żona i dzieci ładnie ubrane, mimo że to przecież dzień powszedni. A ten, jak na złość, widząc moją głupią minę, zaczął pokazywać mi jeszcze różne ukryte skarby: aparat fotograficzny, zdjęcia i powiększenia, które sam robił.
– Te zdjęcia robiłem – tłumaczył mi – w Zakopanem. Byłem tam z córką na urlopie. A te znów robiłem nad morzem.
Te zdjęcia – tam, a te jeszcze gdzie indziej. Później pokazał mi kompletny sprzęt rybacki, mówiąc, że lubi ten sport i często przy niedzieli jeździ za miasto na ryby. Następnie pokazał, co ma w szafie, w kredensie i w kuchni. Przyglądałem się wszystkiemu z jakąś dziecinną ciekawością – i myślałem, myślałem intensywnie i bez przerwy. Pierwszy raz byłem w takim mieszkaniu robotniczym. Byłem już w lepszych, ale to były domy bogaczy, arystokracji czy burżuazji – zależy, jak kto takich nazwie. Z rodzinnej wsi ojca przyjeżdżały do nas młode dziewczęta i w takich domach przyjmowały pracę służącej. Chodziłem do nich wiele razy. Siedziałem zawsze w kuchni, a jak „państwa” nie było w domu, to oglądałem pokoje. Tam nie dziwiłem się, bo wiedziałem, że to nie robotnicy. Wszystkie znane mi mieszkania robotnicze były takie jak u mnie, a było też wiele gorszych. Małe, jednoizbowe mieszkania, bez wody i elektryczności, a w nich szafa, szafka, stół i łóżka, które zajmowały najwięcej miejsca. Na noc trzeba było jeszcze rozstawiać łóżko polowe albo rozkładać siennik na podłodze, bo przeciętnie w takim mieszkaniu mieszkało pięć, sześć osób. A niektórzy jeszcze trzymali sublokatorów. Wygodne to było o tyle, że wszystko było w kupie – salon, jadalnia, sypialnia, kuchnia i łazienka. W domu, w którym mieszkałem, tylko właściciel sklepu miał aparat radiowy, niektórzy – a tych też nie było wielu – mieli radia na słuchawki. Aparatów radiowych nie mogli mieć i z tej prostej przyczyny, że dom nie był zelektryfikowany. Dzieci były ubrane byle jak. Całe lato wszystkie dzieci chodziły boso – nawet do szkoły. Gdy byłem mały, latem całym moim ubraniem były majteczki kąpielowe, a do szkoły zakładałem jeszcze koszulę. Tylko w niedzielę i święta dzieci były ubrane lepiej. O tym wszystkim myślałem oglądając mieszkanie Helmuta.
W nocy długo nie mogłem zasnąć. Wciąż myślałem o tym, że Helmut jest robotnikiem w fabryce, ojciec mój też jest robotnikiem w fabryce i ci, wśród których żyję, to też w większości robotnicy. „No tak – myślałem sobie – ale Helmut jest mechanikiem wysokiej klasy i ma najwyższą stawkę. Wyższą stawkę mogli mieć tylko majstrowie i kierownicy oddziałów. Ale przecież on też musiał być kiedyś praktykantem. Od razu takiej stawki nie dostał. Musiał awansować stopniowo, a więc uczył się na pewno w szkole zawodowej, a praktycznie ha warsztacie lub w fabryce. Mówił przecież, że jeszcze nigdy nie popsuł żadnej roboty, dopiero teraz ten przeklęty przyrząd. – A kto tobie broni uczyć się pracy? – zadawałem sobie pytanie. – Jak będę pracował tak jak teraz, to i za dwadzieścia lat niczego się nie nauczę”. Postanowiłem wziąć się uczciwie do roboty. Muszę dojść do tego, żeby żyć kiedyś tak, jak Helmut, a nie tak, jak żyją ci, wśród których wyrosłem.
Dzień ten wstrząsnął moim młodym umysłem. Zrozumiałem wtedy, że mam cel w życiu, do którego muszę dążyć, ale że droga do tego celu będzie ciężka, że. będę musiał pokonać na tej drodze wiele trudności: ciężkie warunki domowe, praca i równocześnie nauka, no i brak pieniędzy na szkołę, która da mi więcej wiadomości niż miejska szkoła zawodowa, do której musiałem chodzić aż do ukończenia osiemnastu lat.
Tego dnia, gdy przyszedłem pierwszy raz nawijać cewki – pracowałem szybko i dokładnie. Uważałem, że jeśli Helmut płaci mi z własnej kieszeni, to nieuczciwie będzie, jeśli będę pracował wolno. Nawijałem trzy cewki na godzinę. Helmut w tym czasie uzwajał twornik. Niby nie wtrącał się do mnie, widziałem jednak, że bokiem zerka co pewien czas i uśmiecha się, widząc, że potrafię szybko pracować. Pracowałem tego dnia cztery godziny. Gdy wychodziłem, wypłacił mi dwa złote. Nie odliczył za czas, który straciłem na drogę z fabryki do domu i na zjedzenie obiadu. Zrobiłem dziesięć cewek przez niecałe cztery godziny. Marian robił tyle przez cały dzień, a Helmut uważał, że to już dużo.
– Ale wpadłem z tymi cewkami! – powiedziałem następnego dnia rano, zwracając się do Helmuta. – Teraz już nie mogę robić czterech cewek dziennie, bo pan już wie, że potrafię zrobić więcej. Ale to nic, będę robił dziesięć sztuk – tak jak Marian.
Od tego dnia pracowałem szybko i dokładnie. Interesowałem się każdą robotą, jaką dostaliśmy do wykonania. Bywało nieraz tak, że stałem tylko przy Helmucie i przyglądałem się, jak on pracuje. Pytałem o wszystko, co mnie interesowało, a on cierpliwie mi tłumaczył. Niejeden raz siedział przy mnie i ja robiłem, a on przyglądał się, czy robię dobrze, i gdy widział, że mogę coś zepsuć, mówił tylko: „Nie tak”. A jak, to już sam starałem się dojść. Wiedziałem, że jeśli mi ktoś powie, jak należy robić – to po pewnym czasie mogę zapomnieć, ale jeśli dojdę do tego sam – wtedy zostanie mi w głowie na całe życie.
Czas urozmaicaliśmy sobie robieniem różnych kawałów. Do normalnych kawałów należało robienie „na ułana”. Odbywało się to tak, że ja, zaopatrzony w pędzel i naczynie z białym lakierem acetonowym, siedziałem pod warsztatem, a Helmut zapraszał do siebie jakiegoś znajomego, który akurat przechodził, i zaczynał rozmowę o polityce, o Bogu, o klerze. Helmut był komunistą, a więc i ateistą – jego dzieci miały w dokumentach zamiast imion: „noworodek”; uparł się, że dzieci chrzcić nie będzie.
Wołał więc do siebie swych znajomych i gdy tylko w rozmowie coś mu się nie podobało – dawał mi nogą znak, a ja już wiedziałem, co mam robić. Malowałem takiemu na biało czubki butów i ostrogi. Gdy jeden odszedł, wołał następnego. Po chwili znak – ja malowałem, wysiadka – i następny, proszę! Jak się który domyślił, gdzie zdobył te ostrogi, to starał się odegrać, i niejeden raz zrobili nam dobry kawał.
Raz Helmut zawołał mnie do okna.
– Chodź, zobacz, urzędniki idą!
Gdy podszedłem, zrobił mi mały wykład na temat stosunków między robotnikami i urzędnikami. Wskazując wychodzących z fabryki pracowników biur, mówił:
– Popatrz i zapamiętaj. W ich pojęciu ty zawsze będziesz czarnoroboczy naród. Oni uważają, że robotnik na oddziale to coś gorszego. Ja zarabiam ponad czterysta złotych miesięcznie, a wielu z nich zarobi nie więcej niż sto osiemdziesiąt, ale żaden z nich takiemu jak ja ręki na oddziale nie poda, bo on jest urzędnikiem”, a ja robotnikiem. Żeby się z nami nie stykać, przychodzą do pracy pół godziny później, a wychodzą pół godziny wcześniej. Do stołówki też chodzą osobno. My od dwunastej do wpół do pierwszej, a biura od pierwszej do wpół drugiej. Zgadzam się, że nie pomieścimy się wszyscy razem. Zgadzam się, że niektórzy pracujący przy brudnej robocie mogą pobrudzić obrusy – bo urzędnikom do obiadu rozkładają obrusy, a dla nas tylko cerata – ale powiedz mi, dlaczego im na stoły stawiają kwiaty, a po obiedzie zdejmują i stawiają te same kwiaty dopiero następnego dnia, gdy robotnicy już wyjdą z obiadu?
– Może uważają, że my nie znamy się na kwiatach? – odpowiedziałem ze śmiechem. – I zamiast wąchać, moglibyśmy je zjeść.
– A czy ty rozumiesz, chłopcze, dlaczego tak jest? – spytał Helmut. I nie czekając na odpowiedź mówił dalej: – Wmawiają im, że są czymś lepszym od robotników, że robotnik będzie zawsze tylko robotnikiem, ciemnym i głupim, a oni to przecież inteligencja i każdy z nich ma prawo zająć w przyszłości najwyższe nawet stanowisko. Ci głupcy wierzą w to i nie widzą tego, że są tak samo bici po krzyżu, jak i robotnicy…
A wszystko robi się po to, żeby ludzi rozdzielić. Bo gdyby wszyscy zgadzali się ze sobą, to źle byłoby z tymi, którzy nami rządzą. Dlatego też mamy tyle różnych partii, związków i związkowców, żeby robotnicy nie mogli dojść do porozumienia. Albo pierwszy maja… Spotykają się na mieście dwa pochody i biją jedni drugich pałkami. Następnego dnia stają do pracy przy tym samym warsztacie i są jednakowo bici przez właściciela, który wczoraj stał przy oknie i z zadowoleniem patrzył, jak robotnicy wzajemnie się biją.
– Mój ojciec mówi to samo – powiedziałem. – Mówi mi zawsze, że wszystkie legalne partie i związki – to tylko jedna kupa łobuzów i złodziei.