Выбрать главу

– Rzecz już dyskutowaliśmy – odrzekł twardo. – Moje motywy znasz. I obiecałeś pomóc. Nie pojmuję więc… – Dlaczego do tego wracam? Bo do czegoś takiego zawsze warto wracać. Zawsze warto próbować, bo a nuż podziała, a nuż komuś otworzą się oczy i rozum zawita do głowy. Ale masz rację. Obiecałem pomóc. I pomogę. Chodźmy. W Bramie Svatohavelskiej – rzecz dziwna – nie dało się widzieć straży, ni jednego zbrojnego. Sprawa była absolutnie zaskakująca, zważywszy, że brama i mostek nad przykopem stanowiły główny łącznik między Nowym a Starym Miastem, a stosunki między dzielnicami bywały na tyle napięte, że uzasadniało to obsadzanie bram uzbrojonymi załogami. Dziś nie było ni śladu załogi, tunel bramy był puściutki. Zapraszający do wejścia. Nieszczerze. Jak pułapka. Pustawo było też w uliczkach za Świętym Gawłem, zwykle zatłoczonych kramami i straganami, dziwna cisza panowała na Targu Rybnym. A Staromiejski Rynek był jak wymarły. Dwa psy, jeden kot i ze trzydzieści gołębi w zgodzie i harmonii piło wodę z kałuży pod pręgierzem, nawet nie oglądając się na nielicznych przemykających pod ścianami domów przechodniów. Lśniły zmoczone deszczem kule na pinaklach chramu Tyńskiego. Niczym złoty trójząb błyszczała wieża ratuszowa. Ratuszowe horologium, zegar wieżowy, jak zwykle zgrzytało, biło i coś wskazywało – jak zwykle nie bardzo było wiadomo co, dlaczego i jak dalece dokładnie. A wnosząc z położenia słońca, i tak ledwo przeszła tercja. Flutek czekał w domu "Pod złotym konikiem", w tej samej izbie, co poprzednio, tym razem jednak obyło się bez wisielca. Stojąc przy oknie, taborycki szpieg wysłuchiwał meldunków, składanych przez ludzi wyglądających na agentów, a także ludzi na agentów nie wyglądających. Zobaczył Reynevana. Skrzywił się na widok Samsona. – Jesteś.

– Jestem.

– Kuszy nie wziąłeś – zauważył kwaśno Neplach. Może i lepiej. Jeszcze byś się w coś postrzelił. Czy ten twój matołek musi tu być? – Nie musi. Zejdź na dół, Samsonie. I czekaj.

– Stań tam – rozkazał Flutek, gdy Samson wyszedł. Tam, przy oknie. Stój, milcz, obserwuj.

Stał, milczał, obserwował. Na rynku nadal było pusto. Przy kałuży u pręgierza pies się drapał, kot wylizywał sobie ogon i jego szeroko rozumiane okolice, gołębie dreptały skrajem wody. Gdzieś w stronie Ungeltu i kościoła Świętego Jakuba odezwał się róg. Po chwili trąbienie dobiegło też od wschodu, od splądrowanego Świętego Klemensa, byłego klasztoru byłych dominikanów. Do izby wpadł zdyszany agent. Flutek wysłuchał meldunku.

– Nadjeżdżają – oznajmił, podchodząc do okna obok. W jakieś pięćset koni. Słyszałeś, Reinmarze? W pięćset koni chcą zająć Pragę, błazny. W pięciuset chcą przejąć władzę, zadufki. – Kto? Zechcesz wreszcie powiedzieć, o co tu chodzi?

– Szczury ratują się z tonącego okrętu. Podejdź do okna. Przyglądaj się. Patrz uważnie. Wiesz, kogo masz wypatrywać. Spod pręgierza uciekły nagle psy, za nimi pognał kot. Gołębie zerwały się trzepoczącą chmarą, spłoszone przybliżającym się stukiem podków. Konny huf nadciągał od południa, od fosy, od pustej Bramy Svatohavelskiej. Wkrótce jeźdźcy – wśród nich liczni ciężkozbrojni – zaczęli ze szczękiem i łoskotem wlewać się na rynek. – Kolińska drużyna Dziwisza Borzka – rozpoznawał barwy i znaki Flutek. – Zbrojni Puty z Czastolovic. Panoszę Jana Miesteckiego z Opoczna. Pancerni Jana Michalca z Michalovic. Konnica Ottona de Bergow, pana na Troskach… A na czele? Na czele hufu jechał rycerz w pełnej zbroi, ale bez hełmu. Na białej jace nosił herb – złotego wspiętego lwa na błękitnym polu. Reynevan widział już i rycerza, i herb. W bitwie pod Usti. – Hynek z Kolsztejna – wyrzekł przez zaciśnięte zęby Flutek. – Ze szczepanickiej linii Yaldsztejnów, z rodu wielkich Markvarticów. Bohater spod Wyszehradu, obecny pan na Kamyku, hejtman litomierzycki. Daleką przebył drogę, od wielkości do zdrady. Rozglądaj się wśród jego kompanów, Reynevan. Patrz uważnie. Coś mi mówi, że kogoś rozpoznasz.

Staromiejski Rynek huczał od podków, łoskot i szczęk odbijały się echem od pierzei, wznosiły nad dachy. Hynek z Kolsztejna, rycerz z lwem, wspiął siwego konia tuż przed portalem staromiejskiego ratusza. – Pokój święty! – ryknął. – Czas na pokój święty! Dość krwi, gwałtu i zbrodni! Uwolnić więźniów! Uwolnić Zygmunta Korybuta, prawego pana naszego i króla! – Dość rządów krwawych klik! Koniec z przemocą, zbrodnią i wojną! Pokój wam przynosim! – Pokój święty! – jeźdźcy chórem podchwytywali hasło. – Pokój święty! Pax sancta! – Ludu miasta Pragi! – ryczał Hynek. – Stolicy Królestwa Czeskiego i wszystkich temu królestwu wiernych! Do nas! – Panie burmistrzu Starego Miasta! Panowie rajcy! Panowie ławnicy! Do nas! Bywajcie! Drzwi ratusza nie uchyliły się nawet na cal.

– Prago! – krzyknął Hynek. – Wolna Prago! I Praga odpowiedziała. Z trzaskiem otwarły się okiennice, wyjrzały zza nich strzemiona i łuczyska kusz, lufy hakownic, rury piszczał. Nagle, jak na komendę, Staromiejski Rynek utonął w ogłuszającym huku wystrzałów, w dymie i smrodzie prochu. Na stłoczonych na placu zbrojnych runęła nawałnica kul i bełtów. Eksplodował i wzniósł się krzyk, ryk, wrzask ranionych ludzi, rżenie i dzikie kwiki kaleczonych koni. Jeźdźcy zakotłowali się w bezładzie, zderzali jedni z drugimi, przewracali, tratowali tych, którzy z siodeł spadli. Część z miejsca pchnęła konie w galop, ale z rynku nie było ucieczki. Ulice zabarykadowano nagle belkami, przegrodzono przeciągniętymi w poprzek łańcuchami. Zza zapór sypnęły się bełty. A ze wszystkich stron, z Żelaznej, z Michalskiej, z Długiej Trzidy, z Celetnej, od Tynu, na rynek biegli uzbrojeni ludzie. Konni, osłaniając się wzajem tarczami, zbili się w kupę pod ratuszem, Hynek z Kolsztejna starał się zaprowadzić ład, chrypł od krzyku. A z domów wciąż strzelano, kule i bełty leciały z okien otaczających Staromiejski Rynek kamienic – z "Jednorożca", z "Czerwonych Drzwi", z "Baranka", z "Kamiennego Dzwonu", z "Łabędzia". Strzelano z okien i okienek, z wykuszy, z dachów, z sieni i bram. Rycerze i panoszę jeden po drugim lecieli z siodeł na ziemię, padały wierzgające konie. – Dobrze – powtarzał przez zaciśnięte zęby Flutek. Dobrze, prażanie. Tak trzymał! Oj, nie wyjdziesz pan z tego żywy, panie Kolsztejnski z Yaldsztejnów. Nie uniesiesz głowy. Hynek z Kolsztejna jakby dosłyszał, bo jego huf nagle podzielił się na dwa oddziały. Jeden, w jakieś sto koni, dowodzony przez rycerza z tarczą srebrnoczarną, pogalopował w stronę kościoła Świętego Mikołaja. Drugi, z samym Hynkiem na czele, uderzył na motłoch atakujący od Długiej Trzidy. Pierwszy oddział znikł Reynevanowi z pola widzenia, mógł tylko z wrzasku i szczęku wnioskować, że konni próbują przedrzeć się przez barykady, wyrąbać sobie drogę na most i Małą Stranę. Widział natomiast, jak oddział Hynka z impetem spadł na uzbrojonych mieszczan, jak pierwszą linię położył pokotem, jak drugą rozproszył. I jak na trzeciej utknął, nadziawszy się na zaporę z gizarm, dzid i wideł. Prażanie stali twardo, nie dali się przestraszyć. Było ich dużo. Byli silni. Pewni siebie. Bo wciąż nadbiegali nowi.

– Śmierć zdrajcom! – wrzeszczeli, atakując. – Do Wełtawy z nimi! – Bić, bić, nikogo nie żywić!