Wspierani przez mieszczan i cechowych dominikanie dzielnie i zażarcie bronili swej siedziby, ale była to obrona beznadziejna. Przewaga Sierotek była przytłaczająca, zajadłość ich ataku straszna. Zakonnicy ustępowali pod naporem, wycofywali się, zostawiając ciała w białych habitach, oddając husytom kolejne klasztorne budynki. Ostatnim bastionem obrony był kościół Podwyższenia Krzyża, kruchta i zabarykadowane wejście główne. Zakonnicy bili się tu do ostatniego bełtu z kuszy i ostatniej kuli z piszczały. I do ostatniego człowieka. Gdy rozjuszone oporem Sierotki wdarły się po trupach do prezbiterium, bijąca z witraży kolorowa tęcza ukazała ich oczom tylko dwóch żywych mnichów. Jeden, pochyliwszy głowę, klęczał u ołtarza, tuż przy antepodium. Drugi zasłaniał klęczącego sobą i krucyfiksem. – Templum Dei sanctum est! – jego głos, lubo cienki, wzbił się i ozwał echem aż pod sklepieniem. – Kto niszczy świątynię Boga, tego zniszczy Bóg! Ustąpcie, moce piekielne! Ustąpcie, szatani, heretycy, nim Bóg was porazi! – To Jan Buda – wyjaśnił usłużnie jeden ze sprzymierzonych z Sierotkami Ślązaków. – Ten zaś, który klęczy, to Mikołaj Karpentariusz, przeor ichniejszy. Obaj kazali przeciw nauce mistrza Husa. Dobry Czech to martwy Czech, tak kończyli każde kazanie. Obaj święcili oręż wojsk idących na Nachod. Smil Pulpan miał policzek i szyję we krwi, trzymał się ręką za ucho, znaczną częścią urwane przez bełt z kuszy. Postradał przy szturmie klasztoru i kościoła z tuzin zabitych i drugie tyle rannych, ale ucho, wyglądało, rozwścieczyło go dużo bardziej. – Dobry Czech, martwy Czech, tak? – powtórzył złowrogo. – Tedy pecha macie, klechy. Boście wpadli w ręce żywych i złych. Pokażemy wam, jak zły potrafi być żywy Czech. Brać ich. Na podwórzec z nimi! – Nie śmiejcie mnie tknąć! – wrzasnął Jan Buda. Nie śmiej… Dostał pięścią w twarz, zamilkł. Przeor nie stawiał oporu. – Vexilla Regis prodeunt… – skamlał, wleczony przez nawę. – Fulget Crucis mysterium… Quo carne carnis conditor… Suspensus est patibulo… – Rozum mu się pomieszał – zawyrokował któryś z Sierotek. – To hymn – Smil Pulpan, Reynevan słyszał, jak o tym mówiono, był przed rewolucją zakrystianem. – To hymn Vexilla Regis. Śpiewa się w Wielkim Tygodniu. A dziś Wielki Piątek. Wielce akuratny dzień na męczeństwo.
Przed kościołem obu zakonników otoczył tłum Sierotek. Prawie natychmiast padł pierwszy cios pięści, pierwszy kopniak, po nich następne, potem w ruch poszły pałki i obuchy. Przeor upadł. Jan Buda trzymał się na nogach, modlił głośno, wypluwając krew z rozbitych ust. Smil Pulpan przyglądał mu się z nienawiścią. Na jego znak przyniesiono sprzed drewutni pieniek do rąbania polan. – Święciłeś jakoby, papisto, broń idącym na Nachod. Sposobu, jakim cię za to ukarzemy, nauczyły nas w Nachodzie właśnie biskupie zbiry. Dawać go tu, bratrzy. Jana Budę przywleczono, przełożono mu nogę przez pień. Jeden z husytów, potężny drab, uniósł topór i rąbnął. Jan Buda zaryczał potwornie, z kikuta pulsującą strugą bluzgnęła krew. Sierotki podniosły miotającego się w spazmach dominikanina, przełożyły przez pień drugą nogę. Topór spadł z głuchym stukiem i mlaśnięciem, od uderzenia aż drgnęła ziemia. Jan Buda zaryczał jeszcze potworniej. Berengar Tauler zrobił kilka chwiejnych kroków, oparł się oburącz o ścianę kościoła i zwymiotował. Reynevan trzymał się, ale ostatkiem woli. Samson pobladł bardzo, spojrzał nagle w górę, w niebo. Patrzył długo. Jakby czegoś się stamtąd spodziewał.
Na pieńku, rąbaniu drew służącym, kaci owi, haeretici, samego diabła, ich mistrza i nauczyciela, zapragnąwszy w złości i okrucieństwie prześcignąć, toporami wszystkie extremitatis nieszczęśnikom owym jedną po drugiej odsiekli. Tej okropności pióro me opisać nie zdoła, ręka drży, lacrimae z ócz płyną… Nicolaus Carpentarius, Johannes Buda et Andreas Cantoris, martyres de Ordine Fratrum Praedicatorum, umęczeni dla Słowa Bożego i dla świadectwa, jakie mieli. Boże, Boże, do ciebie wołamy! Usquequo, Domine sanctus et verus, non iudicas et yindicas sanguinem nostrum?
Sierotki grabiły tymczasem kościół ze wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Święte obrazy, deski ze stalli i połupane resztki ołtarza, które wartości nie przedstawiały, płonęły na ogromnym stosie. Na rozkaz Pulpana obu okaleczonych i dogorywających mnichów zawleczono pod ów stos i rzucono nań. Stojący wianuszkiem husyci patrzyli, jak dwa pozbawione kończyn korpusy niezdarnie ruszają się i wiją wśród płomieni. Paliło się zresztą kiepsko, zaczął padać deszcz. Smil Pulpan macał rozerwane ucho, klął, spluwał. – Mamy jeszcze jednego! – wrzasnęli wypadający z kruchty. – Bracie Pulpan! Złapaliśmy! Na ambonie się krył! – Dawać go tu! Dawać papieżnika!
Wleczonym przez husytów, wyjącym, siepającym się i wierzgającym był, Reynevan poznał go od razu, diakon Andrzej Kantor. Był w samej koszuli, pochwycono go widać w chwili, gdy usiłował pozbyć się dominikańskiego habitu. Wleczony obok, spostrzegł Reynevana. – Paniczu Bielau! – zawył. – Nie daj mnie na mękę! Nie daaaaj! Ratuj, paniczuuuuuu! – Sprzedałeś mnie, Kantor. Pamiętasz? Wydałeś na śmierć jak Judasz. Więc jak Judasz zdechniesz. – Paniczuuu! Litościii!
– Dawać go tu – Pulpan wskazał na okrwawiony pień. – Będzie trzeci męczennik. Omne trinum perfectum! Być może zadecydował impuls, jakieś niejasne wspomnienie. Może była to chwilowa słabość, zmęczenie. Może złowione kątem oka pełne głębokiego smutku spojrzenie Samsona Miodka. Reynevan nie do końca wiedział, co skłoniło go do działania, do takiego, a nie innego uczynku. Wyrwał kuszę z rąk stojącego obok Czecha, wycelował, nacisnął spust. Bełt uderzył Kantora pod mostek z taką siłą, że przeszedł na wylot, niemal wyrywając diakona z rąk oprawców. Nie żył, nim upadł na ziemię. – Miałem z nim – wyjaśnił Reynevan wśród głębokiej i zabójczo martwej ciszy. – Miałem z nim własne porachunki. – Rozumiem – kiwnął głową Smil Pulpan. – Ale nie rób, bracie, tego już nigdy więcej. Bo inni mogą nie zrozumieć. Płomienie z rykiem przedarły się przez dach kościoła, krokwie i belki runęły do płonącego wnętrza. Za moment jęły rozpadać się i walić ściany. W niebo uderzył słup iskier i dymu. Czarne szmaty wirowały nad ogniem niczym wrony nad pobojowiskiem. Kościół Świętej Anny zawalił się doszczętnie. Wśród płomieni czerniał tylko kamienny łuk portalu. Niby brama piekieł. Jeździec, wpadając na plac, wrył spienionego konia przed hejtmanami Sierotek. Przed Janem Kralovcem, Prokupkiem, Koldą z Żampachu, Jirą z Rzeczycy, Brazdą z Klinsztejna i Matejem Salavą z Lipy. – Bracie Janie! Brat Prokop zawrócił spod Oławy, przez Strzelin idzie na Rychbach. Wzywa, byście szli tam nie mieszkając! – Słyszeliście? – Kralovec odwrócił się do swego sztabu. – Tabor wzywa! – Zamek – przypomniał Prokupek – wciąż jeszcze się broni. – Jego szczęście. Dowódcy, do oddziałów! Ładować łup na wozy, zganiać krowy! Wymarsz! Idziemy na Rychbach, bracia! Na Rychbach!
– Witajcie, bracia! Witaj, Taborze!
– Z Bogiem pozdrawiamy, bracia! Witajcie, Sierotki!
Powitalnym okrzykom nie było końca, radość ze spotkania i euforia ogarnęły wszystkich. Wkrótce Jan Kralovec z Hradku ściskał prawicę Prokopa Gołego, Prokupek obcałowywał kudłate policzki Markolta, Jan Zmrzlik ze Svojszyna klepał po żelaznym napleczniku Mateja Salavę z Lipy, a Jarosław z Bukoviny stękał w mocarnym uścisku Jana Koldy z Żampachu. Urban Horn ściskał Reynevana, Rzehors Drosselbarta. Cepnicy i strzelcy Sierotek witali się z taboryckimi kopijnikami, slańscy sudlicznicy i nymburscy topornicy obściskiwali chrudimskich kuszników. Witali się woźnice wozów bojowych, ohydnie przy tym klnąc, swym zwyczajem. Wiatr szarpał powiewające obok siebie chorągwie – tuż przy Veritas vincit, hostii i koronie cierniowej Taboru łopotał Pelikan Sierotek, roniący krople krwi do złotego Kielicha. Boży bojownicy wiwatowali, ciskali w górę czapki i hełmy. W tle zaś płonęło i buchało kłębami czarnego dymu miasto Rychbach, podpalone przez taborytów, opuszczone wcześniej przez ogarniętych paniką mieszkańców. Prokop, z ręką wciąż na ramieniu Jana Kralovca, z pełnym zadowolenia uśmiechem patrzył na formującą się armię. Teraz, w kupie, liczącą ponad tysiąc konnych, więcej niż dziesięć tysięcy piechoty i trzysta naszpikowanych artylerią wozów bojowych. Wiedział, że na całym Śląsku nie ma nikogo, kto byłby zdolny oprzeć się tej sile w polu. Ślązakom pozostawały tylko mury miast. Lub – jak mieszkańcom Rychbachu – ucieczka w lasy. – Wymarsz! – krzyknął do hejtmanów. – Szykować się do wymarszu! Na Wrocław! – Na Wrocław! – podchwycił Jarosław z Bukoviny. Na biskupa Konrada! Wyymaaaarsz! – Dziś Dzień Wielkanocny! – zakrzyknął Kralovec. Festum festorum! Chrystus zmartwychwstał! Zmartwychwstał prawdziwie! – Resurrexit sicut dixit! – podchwycił Prokupek. – Alleluja! – Alleluja! Zaśpiewajmy Bogu, bracia!