Z gardeł sierocych cepników i taboryckich kopijników wyrwała się i uderzyła aż pod niebiosa gromowa pieśń. Wnet zawtórowali im potężnymi głosy sudlicznicy z Chrudimia, pawężnicy z Nymburka, kusznicy ze Sianego. Buóh vsemohuct
vstal z mrtuych zdduct!
Chvalmeź Boha s veseltm,
to nóm vSśm Pismo veU!
Kyrieleison!
Podejmując marsz, śpiew podchwycili oszczepnicy Zygmunta z Vranova, pancerni Zmrzlika, po nich woźnice wozów bojowych, lekka jazda Koldy z Żampachu, jeźdźcy Salavy, Morawianie Tovaczovskiego. Na końcu, jako straż tylna, jechali z gromkim śpiewem na ustach Polacy Puchały. Chrystus Pan wstał z martwych, Po Swych mękach twardych, Stąd mamy pociech wiele, Chrystus nasze wesele! Zmiłuj się, Panie! Kurz wstał chmurą nad wrocławskim traktem. Zostawiając za sobą dopalający się Rychbach, taborycko-sieroca armia Prokopa Gołego szła na północ. W stronę ciemniejącej na horyzoncie, okutanej chmurami Ślęży. Jezukriste, vstal si, nóm na pflklad dal si, ze. nóm z mrtuych vstóti, s Bohem pfebyuati. Kyrieleison! Pożary w mieście jeszcze szalały, podgrodzie natomiast wypaliło się niemal zupełnie, dymiło tylko, migotało gasnącymi płomykami na zwęglonych belkach i słupach. Słysząc, że śpiew husycki zamiera w oddali, ludzie zaczęli wyłazić z ukryć, wychodzić z lasów, schodzić ze wzgórz. Rozglądali się, przerażeni, płakali, patrząc na zagładę swego miasta. Ocierali z twarzy sadze i łzy. I śpiewali. Była wszak Wielkanoc. Christ, der ist erstanden von der marter alle des sull wir alle fro sein Christ soi unser trost sein. Kyrieleyson! Wyszli z ukryć i zeszli z góry Winnik mnisi franciszkanie. Szli, płacząc i śpiewając, ku spalonemu miastu. Była Wielkanoc. Christus surrex.it Mola nostra texit Et quos dilexit Hoc ad celos vexit Kyrieleison!
Armia Prokopa Gołego maszerowała na północ. Kurzawa ognia i słupy dymu wzbiły się znad wsi, palonych przez podjazdy Salavy i Fedka z Ostroga. Jasnoczerwonym ogniem eksplodowały strzechy Uciechowa. Zapłonęły Praus, Harthau i Rudelsdorf. Wkrótce cały niemal horyzont stał w ogniu. Była Wielkanoc. Boży bojownicy maszerowali na północ. Ze śpiewem na ustach. Yśichni svett, proste, nóm toho spomozte, bychom s vómi bydlili, Jezukrista chvdlili! Kyrieleison! Była Wielkanoc. Chrystus prawdziwie zmartwychwstał.
Pożoga ogarniała kraj.
Rozdział dwudziesty pierwszy
w którym różne osoby – z różnych perspektyw – obserwują, jak też sobie poczyna historia. A historia, zerwawszy się z łańcucha, poczyna sobie jak cholera. I pokazuje, co potrafi.
– Biedna ziemia śląska.
– Przeklęta ziemia śląska!
Usytuowany w bliskości Środy, położony nad rzeczką Średzką Wodą obóz uchodźców był potwornie zatłoczony, pękał wręcz w szwach. Zwykle rotacja przychodzących i odchodzących pozwalała jakoś egzystować, ale dziś Dzierżka de Wirsing była wręcz przerażona perspektywą pojawienia się nowych zbiegów. Odetchnęła, gdy zaczęło zmierzchać – nocą rzadko ktoś przybywał, a wiedziała, że sporo ludzi planuje wymarsz o brzasku. Husyci odeszli. Poszli na południe, traktem wiodącym na Kostomłoty, Strzegom, Bolków i Landeshut. Może wrócili do Czech? Za dnia nie czerniły już nieba dymy, nocą nie rozświetlały go łuny. Ludzie mieli dość tułaczki, chcieli wracać. Do pogorzelisk. Do doszczętnie spalonych miasteczek i wsi. Do Sobótki, Gniechowic, Górki, Frankenthalu, Arnoldsmuhle, Woskowic, Rakoszyc, Słupa. I wielu, wielu innych, o nazwach brzmiących obco. I obojętnie. Ryczał wół, meczała koza. Gdzieś przy wozach zapłakało dziecko, obok Dzierżki przeszła szybkim krokiem Elencza von Stietencron. Skończywszy wraz z innymi pracę w kuchni, Elencza nie poszła wraz z innymi, by wyspać się i wypocząć. Elencza, wydawało się, nie odpoczywa nigdy. Od siedmiu dni, w czasie których Dzierżka de Wirsing wspierała obóz organizacyjnie i finansowo, Elencza odpoczywała tylko na kategoryczny rozkaz. Dzierżka nie lubiła być wobec Elenczy kategoryczna. Widziała, jak dziewczyna na to reaguje. Widziała to pierwszego dnia, gdy Elencza Stietencron przybyła do Skałki na kasztanie Tybalda Raabe. Gdy Dzierżce ubzdurało się, że wie, jakim sposobem najskuteczniej wyrwać dziewczynę z otępienia i apatii. – Biedna ziemia śląska – powtórzył grubawy wrocławianin, handlarz, którego nawet najazd nie powstrzymał przed ruszeniem na drogi z wózkiem pełnym towaru. – Przeklęta ziemia śląska – powtórzył młynarz z Marcinkowic. Zebrani wokół ogniska uciekinierzy – coś w rodzaju samorzutnie uformowanej starszyzny obozu, ludzie o niedającym się skryć autorytecie – pokiwali głowami, pomruczeli. Dzierżka była w tym gronie jedyną kobietą. Przeważali poważni wieśniacy o twarzach i posturach naturalnych przywódców. Oprócz grubawego wrocławianina byli jeszcze młynarz z położonych aż pod Brzegiem Marcinkowic, dzierżawca skądś spod Kątów, dwaj żołdacy w barwach zatartych przez kurz licznych dróg i karczmarz z Górki. Był – i bardzo się przydawał – cyrulik z Sobótki. Był mnich minoryta z klasztoru średzkiego, jeden ze starszych, młodsi bez wytchnienia uwijali się przy chorych i rannych. Był Żyd, niewiadomo skąd. Był rycerz. Z tych raczej biednych, ale i tak budzący sensację swą obecnością. – Dwakroć – prawił grubawy handlarz – cierpła nam we Wrocławiu skóra. Raz pierwszy, to było we czwartek przed Niedzielą Palmową, gdy splądrowawszy Brzeg i spaliwszy Ryczyn stanęły główne siły husytów pod Oławą. Dobrze widać było łuny i dymy, wiatr smród pogorzelisk donosił. A z Oławy do Wrocławia czapką przecie dorzucisz… Mury niby miasto ma mocne, na nich puszki, zbrojnych mnogo, a skóra cierpła… Ale Bóg ustrzegł. Odeszli. – Nie na długo – zauważył jeden z żołdaków.
– Ano nie. Ledwo co odetchnęlim, usłyszawszy, że zawraca Prokop ku Strzelinowi, ledwo niespokojną Wielkanoc odświętowalim, aż tu znowu dzwony biją na wszystkich dzwonnicach. Husyci wracają! Idą jeszcze większą potęgą. Złączywszy się z onymi Sierotkami piekielnymi, palą Rychbach, palą Sobótkę, drogi czarne od uciekinierów. A w piątek przed niedzielą Misericordiae znowu widzim z murów dymy, tym razem na zachodzie: to palą się Kąty. Grucha wieść, że pod Środą wielki obóz, że do szturmu Prokop się gotuje. Znowu dzwony biją, niewiasty z dziećmi uciekają do kościołów… – Ale i tym razem się wam udało – rzekła Dzierżka. Szturmu nie było, jak wszyscy wiemy. Dwa dni później, w niedzielę Misericordiae właśnie, odeszli Czesi. – Odeszli – potwierdził drugi żołdak – w kierunku na Strzegom. Wszyscy myśleli, że uderzą na Świdnicę. Ale nie uderzyli. Ulękli się widać fortalicji… – Nie dlatego – zaprzeczył rycerz. – Świdnica już rok temu zawarła z husytami tajny układ. Dzięki temu ocalała. – I siedział sobie – rzekł z przekąsem młynarz z Marcinkowic – za świdnickimi murami pan starosta Kolditz, siedział bezpiecznie i błogo. Co mu tam, że cały kraj płonie i krwią spływa. Jemu nic nie będzie, on się ułożył. Tfu! Czas jakiś panowała cisza. Przerwał ją karczmarz z Górki. – Spod Strzegomia – powiedział – ruszyli husyci na zachód. Jawor minęli, nie napadając. Ale Świerzawę złupili i puścili z dymem. Do cna splądrowali i spalili Dobków, folwark mnichów lubiąskich. I poszli dalej, na Złotoryję. A dzisiam na gościńcu znajomka spotkał. Gadał, że Złotoryja spalona. Pechowe miasto. Już drugi raz je husyci palą. A Prokop i Sierotki ciągną pono na Lwówek… – Nieaktualne to wieści – wtrącił cyrulik z Sobótki. Ja też uciekinierów wypytywałem. Husyci doszli pod Lwówek tydzień temu, we czwartek, ale Bobru nie przekroczyli. Łużyckie zaś rycerstwo, żelaźni panowie, co na Śląsk z odsieczą mieli iść, zlękli się, tchórzliwie zemknęli na lewy brzeg, jak myszy pod miotłą tam siedzą. Nie przybędą nam Łużyczanie z pomocą. Samiśmy, dzieci. Biedna ziemia śląska! – Przeklęta ziemia śląska.