– Ale dobra, oddam, bierzcie.
– A to? – kaznodzieja wyrwał z ręki Samsona księgę.
– Co to jest? Nie wiesz, bracie, że nadchodzi Nowa Era? Że ksiąg w Nowej Erze nie trza będzie ani pisania nijakiego, bo zakon Boży będzie wypisany w sercach? A stary świat niech w ogniu zginie! Księga z polskim zdaniem z roku 1231 poleciała do ogniska. – Niech zginie świat stary! A jego kłamana mądrość razem z nim! Precz! Precz! Precz! Przy każdym okrzyku w płomienie leciała księga. Poleciał do ognia jakiś Tractatus…, jakiś Codex… i jakaś Cronica sive gęsta… Samson stał z opuszczonymi rękami, uśmiechał się. Reynevanowi bardzo nie podobał się ten uśmiech. Krejczirz zaś otrzepał dłonie z kurzu, wyrwał jednemu z procarząt okutą i naćwieczoną wekierę, rozejrzał się, wszedł w nawę boczną. Dostrzegł obraz. Adorację Dzieciątka. – Nowa Era! – wrzasnął – Wyrzuci człowiek kretom i nietoperzom bożki srebrne i bałwany złote! Mówi Bóg: odwróćcie się od swoich bożków, od wszystkich swoich obrzydliwości się odwróćcie! Zamachnął się, maczuga z trzaskiem zdruzgotała malowaną deskę. Jeden z wyrostków zaśmiał się głupawo. – Nie będziesz czynił – ryczał kaznodzieja, waląc wekierą kolejne malowidła – żadnego obrazu! Tego, co jest na niebie wysoko! Ani tego, co jest na ziemi nisko! Ani tego, co jest w wodach pod ziemią! Poszło w drzazgi Wygnanie z raju, spadł ze ściany rozłupany tryptyk Zwiastowania, rozpękł się przez pół Pokłon trzech króli. Pękła na szczapki Święta Jadwiga, świetlista i mglista, jakby spod pędzla Mistrza z Flemalle. Krejczirz walił bez opamiętania, aż echo szło po kościele. W szale ogrzmocił jeszcze ścienne polichromie, obtłukł twarzyczki cherubinków na fryzie pilastru. I wtedy dostrzegł rzeźbę. Pomalowaną drewnianą figurę. Wszyscy ją dostrzegli. I zamarli. Stała, lekko skłoniwszy głowę, zebrawszy drobnymi dłońmi drapowaną szatę, której każda wyrzeźbiona fałda śpiewała hymn dla kunsztu snycerza. Przegiąwszy się lekko, acz dumnie, jakby chcąc uwydatnić powiększony brzuch, Madonna brzemienna patrzyła na nich rzeźbionymi i malowanymi oczami, a w oczach tych były Gratia i Agape. Madonna brzemienna uśmiechała się, a w uśmiechu tym artysta wyrzeźbił wielkość, chwałę, nadzieję, jasność świtu po czarnej nocy. I słowa magnificat anima mea Dominum, wypowiadane cicho i z miłością. Magnificat anima mea Dominum.
Et omnia quae intra me sunt.
– Żadnej rzeźby! – zaryczał Krejczirz, wznosząc wekierę. – Ani posągu! Ukarzę bożki Babilonu! Nikt nie wiedział, jakim sposobem Samson nagle znalazł się przed figurą, między nią a kaznodzieją. Ale znalazł się tam i był tam, broniąc dostępu rozpostartymi w znak krzyża rękoma. Co on czyni, pomyślał Reynevan, widząc przerażoną minę Taulera i zastygłą w grymasie rezygnacji twarz Szarleja. Co on czyni najlepszego? Występować przeciw kaznodziei Sierotek to samobójstwo… Zresztą Krejczirz ma w zasadzie słuszność… W Nowej Erze nie będzie się oddawać czci idolom ani posągom, nie będzie się bić przed nimi czołem. Ryzykować dla jakiejś figury, wystruganej z lipowego pniaka? Samsonie… Kaznodzieja cofiiął się o krok, zaskoczony. Ale szybko ochłonął. – Bożka zasłaniasz? Bałwana bronisz? Drwisz ze słów Biblii, bluźnierco? – Zniszcz coś innego – odrzekł spokojnie Samson. Tego nie wolno. – Nie wolno? Nie wolno? – Krejczirzowi piana wystąpiła na wargi. – Ja ci… Ja ci… Dalejże, dzieci! Na niego! Bij! W mgnieniu oka, błyskawicznie, obok Samsona stanął Szarlej, obok Szarleja Tauler, obok nich Drosselbart, Rzehors i Bisclavret. I Reynevan. Sam nie wiedząc, kiedy, jak i dlaczego. Ale stał obok. Zasłaniał. Samsona. I rzeźbę. – To tak? To tak, heretycy? – wrzasnął Krejczirz. Bałwochwalcy? Nuże, dzieci! Na nich! – Stać – rozległ się od strony kruchty dźwięczny i władczy głos. – Stać, powiedziałem. Razem z Prokopem Gołym do kościoła weszli Kralovec, Prokupek, Jarosław z Bukowiny, Urban Horn. Ich kroki, gdy szli nawą, dudniły i dzwoniły, budziły groźne echa. Pochodnie rzucały złowrogie cienie. Prokop zbliżył się, szybkim i surowym spojrzeniem zlustrował i ocenił sytuację. Pod jego wzrokiem procarzęta pospuszczały głowy, nadaremnie starając się wszystkie ukryć za połami Krejczirza. – A bo to, bracie, tak… – bąknął kaznodzieja – Jest tak, że ci tu… Prokop Goły przerwał mu gestem. Dość stanowczym.
– Bracie Bielawa, bracie Drosselbart – podobnym gestem przyzwał obydwu. – Pozwólcie, mus przed wymarszem obgadać pewne sprawy. Ty zaś, bracie Krejczirz… Idź sobie stąd. Idź i… Urwał, spojrzał na rzeźbę.
– Zniszcz coś innego – dokończył po chwili.
Ryczał wół, meczała koza. Dym snuł się nisko, płynął ku oczeretom nad rzeczką. Jęczał i stękał ranny, dopiero co pozszywany przez cyrulika z Sobótki. Wśród uchodźców jak duchy snuli się minoryci, wypatrując objawów możliwej zarazy. Bóg ich zesłał, tych mnichów, pomyślała Dzierżka. Znają się na zarazie, wypatrzą, gdyby co. I nie boją się. Gdyby co, nie uciekną. Nie oni. Oni nie znają lęku. W nich wciąż żyje skromne i ciche męstwo Franciszka. Noc była ciepła, tchnęła wiosną. Ktoś obok modlił się głośno. Śpiąca na podołku Dzierżki Elencza poruszyła się, zajęczała. Jest zmęczona, pomyślała Dzierżka. Jest wycieńczona. Dlatego śpi tak niespokojnie. Dlatego męczą ją koszmary. Znowu.
Elencza jęknęła przez sen. Śniły się jej walka i krew.
W polu złotym tur kroczący czarny, myślał Reynevan, patrząc na wpół utopioną w błocie tarczę. Taki herb fachowo blazonuje się: d'or, au taureau passant de sable. A ten drugi herb, na tej drugiej tarczy, ledwie widoczny spod zakrzepłej krwi, ten z czerwonymi różami na srebrnym skośnym pasie, blazonuje się: d'azur, d, la bandę d'argent, chargóe de trois roses de gueules. Nerwowym ruchem otarł twarz.