Milczeli czas jakiś.
– Jedziemy? – Samson odchrząknął wreszcie. – Czy zawracamy? Reynevan nie odpowiedział, szturchnął konia ostrogą, pospieszając za Puchałą i Polakami, znikającymi już wśród zieleniejących olch.
Przy następnym wąwozie wpadli w zasadzkę.
Z przeciwległego zbocza, z chruśniaka, gruchnęły strzały, dźwięknęły cięciwy, na Polaków spadł deszcz kul i bełtów. Wrzasnęli ludzie, zakwiczały konie, kilka stanęło dęba, waląc się w dół, na dno jaru. Między nimi był koń Samsona. – Kryj się! – ryknął Puchała. – Z koni i kryj się! Chruśniak znowu zaśpiewał dźwiękiem cięciw, znowu zasyczały bełty. Reynevan poczuł uderzenie w bark, tak silne, że runął na ziemię, pechowo, na usłaną mokrym liściem pochyłość. Liście były śliskie jak mydło, zjechał po nich na dno, dopiero tam, usiłując wstać, zobaczył sterczące spod obojczyka lotki bełtu. Chryste, byle nie tętnica, zdążył pomyśleć, nim objął go bezwład. Widział, jak Samson wydziera się spod zabitego konia, jak podnosi się, wstaje. I jak pada, z głową całą we krwi, zanim jeszcze przebrzmi ogłuszający huk wypalonej z chruśniaka rusznicy. Reynevan wrzasnął, wrzask zgłuszyła kolejna salwa z piszczał. Rozdół całkowicie zasnuł dym. Świszczały bełty. Wyli ranni. Choć ręce i nogi miał jak ze słomy, a każde poruszenie wywoływało konwulsje bólu, Reynevan dopełzł do Samsona. Wokół głowy olbrzyma zdążyła już rozlać się wielka kałuża krwi, Reynevan widział jednak, że kula otarła się tylko o skroń. Czaszka, pomyślał, czaszka może być jednak uszkodzona. Do czarta, z pewnością jest uszkodzona. Jego oczy… Oczy Samsona, zaszłe mgłą, zapląsały nagle w oczodołach. Reynevan z przerażeniem zobaczył, jak głowa wielkoluda zatrzęsła się, usta wykrzywiły, pociekła z nich ślina. Z gardła, zdawało się, zaraz zacznie rwać się krzyk. – Ciemno… – zabełkotał niewyraźnie, nie swoim głosem. – Ciemno… Mroczno… Jezusie… Gdziem ja jest? Noc tu… Chcem do dom… Do dom! Gdziem ja… Reynevan, struchlały, przycisnął mu do krwawiącej skroni dłoń, wyszeptał – a raczej wyskrzeczał – wyuczoną
formułę czaru Alkmeny. Czuł, jak ogarnia go zimno, płynące od barku, od utkwionego pod obojczykiem bełtu. Samson szarpnął się, machnął ręką, jakby coś odpędzał. Nagle spojrzał przytomniej. Rozumniej. – Reynevan… – wydyszał. – Coś się… Coś dzieje się ze mną… Póki mogę… Powiem ci… Muszę ci powiedzieć… – Leż spokojnie… – Reynevan gryzł z bólu wargi. Leż… Oczy Samsona w jednej sekundzie zasnuły mgła i trwoga. Olbrzym zakwilił, załkał, zwinął się w pozycję płodu. Zamiana się staje, przez wirującą głowę Reynevana wichrem przelatywały wspomnienia i skojarzenia. Od nas ktoś odchodzi, do nas ktoś przychodzi. Klasztorny matołek powraca z ciemności, w którą powędrował, powraca do swej doczesnej powłoki. Zwykłe kroczyć w ciemności negotium w ciemność odchodzi. Wraca do siebie. Wędrowiec, Yiator, wraca do siebie. Tego, co nie udało się czarodziejom, na moich oczach dokonuje Śmierć. Ból wyprężył go znowu, spazm ścisnął płuca i krtań, całkiem odebrał władzę w nogach. Rozdygotaną ręką zmacał plecy. Tak, jak oczekiwał, z łopatki sterczał mu grot. I bardzo się stamtąd lało. – Hej, wy, skurwysyny! – wrzasnął ktoś z chruśniaka za jarem. – Kacerze! Psiewiary bezbożne! – Samiście skurwysyny! – odwrzasnął z drugiej strony jaru Dobko Puchała. – Papieżeńce chędożone! – Chcecie się bić? To chodźcie, kurwa wasza mać, na naszą stronę! – Chodźcie wy, kurwa wasza mać, na naszą!
– Nakopiemy wam do dupy!
– To my wam nakopiemy do dupy!
Zdawało się, że mało wyszukana i trywialna aż do bólu wymiana zdań trwać będzie w nieskończoność. Ale nie trwała. – Puchała? – zapytał z niedowierzaniem głos z chruśniaka. – Dobiesław Puchała? Wieniawczyk? – A kto, kurwa, pyta?
– Otto Nostitz!
– O, kurwa! Grunwald?
– Grunwald! Dzień Rozesłania Apostołów, tysiąc czterysta dziesięć! Czas jakiś panowała cisza. Wiatr jednak donosił swąd tlących się lontów. – Hej, Puchała? Chyba nie będziem se do gardeł skakać? Wżdyśmy kombatanty, "w jednej wojowalim bitwie. Nie uchodzi, psia mać. – Nijak nie uchodzi. Wżdyśmy kombatanty. Tedy co, my w swoją, wy w waszą drogę? Co rzekniesz, Nostitz? – Może tak i być.
– Mam w dole ranionych! Wezmę, skapieją mi w drodze. Zatroszczysz się? – Rycerskie słowo. Wżdyśmy kombatanty.
Reynevan, sam nie wiedząc, skąd bierze siły, powtarzanym w kółko zaklęciem zatrzymał wreszcie krwotok z głowy Samsona. I stwierdził, że sam we krwi wręcz pływa. W oczach mu pociemniało. Nie czuł już bólu. Bo zemdlał.
Rozdział dwudziesty drugi
w którym gorączka na przemian spada i wzmaga się, a boleści są coraz dotkliwsze. A na domiar złego trzeba uciekać.
Ocknął się w półmroku, widział, jak ciemność ustępuje przed jasnością, a światło wkrapla się w mrok i miesza z nim, tworząc szarą półprzeźroczystą zawiesinę. Umbram fugat claritas, przeleciało mu przez głowę. Noctem lux eliminat. Aurora, Eos rhododactylos, wstaje i różowi niebo na wschodzie. Leżał na twardej pryczy, próba poruszenia wywołała rwący ból w barku i łopatce. Zanim jeszcze dotknął grubo obandażowanego miejsca, przypomniał sobie z detalami bełt, który tam tkwił, z przodu po lotki z gęsich piór, z tyłu wyłażąc calem jesionowego drewna i drugim żelaznego grotu. Teraz też tkwił tam bełt. Niewidzialny i niematerialny bełt bólu. Wiedział, gdzie się znajduje. Bywał w wielu szpitalach, nie był dla niego nowością zaduch wielu zgorączkowanych ciał, smród kamfory, moczu, krwi i rozkładu. I nakładająca się na to nieustanna i natrętna melodia cichych chrapań, stękań, jęków i westchnień.
Rozbudzony ból tętnił w łopatce, nie ustępował, nie łagodniał, promieniował na całe plecy, na kark i w dół, do pośladków. Reynevan dotknął czoła, poczuł pod dłonią zupełnie mokre włosy. Mam gorączkę, pomyślał. Rana jątrzy się. Jest źle.,
– Pomahaj Pambu, bratrze. Żyjem. Kolejna noc za nami. Może się, sakra, wykaraskamy… – Jesteś Czechem? – Reynevan odwrócił głowę w stronę pryczy po prawej, skąd pozdrowił go sąsiad, blady jak śmierć i z zapadłymi policzkami. – Co to więc za miejsce? Gdzie jestem? Wśród swoich? – Ano, wśród swoich – zamamrotał blady. – Bo wszyscy my tu dobrzy Czesi. Ale prawdziwie, bratrze, to my od naszych są daleeeko. – Nie rozu… – Reynevan spróbował się unieść, opadł z jękiem. – Nie rozumiem. Co to za szpital? Gdzie jesteśmy? – W Oławie.
– W Oławie?
– W Oławie – potwierdził Czech. – Takie miasto na Śląsku. Brat Prokop z tutejszym hercogiem rozejm zawarł i ugodę… Że ziem mu nie spustoszy… A hercog mu za to przyrzekł, że będzie o taborskich niemocnych staranie miał. – A gdzie Prokop? Gdzie Tabor? I jaki dzień dziś mamy?