– Tabor? Daleeeko… W drodze do dom. A dzień? Wtorek. Zaś pojutrze, w czwartek, będzie święto. Nanebevstoupent Pdne. Wniebowstąpienie Pańskie, policzył szybko Reynevan, czterdzieści dni po Wielkanocy, przypada trzynastego dnia maja. Dziś jest więc jedenasty. Zraniono mnie ósmego. Wychodzi, trzy dni byłem bez ducha. – Mówisz, bracie – kontynuował indagację – że Tabor opuszcza Śląsk? To znaczy, że koniec rejzie? Już się nie walczy?
– Było powiedziane – rozległ się kobiecy głos – że o polityce gadać zakazuje się? Było. Prosim więc nie gadać. Prosim modlić się. Do Boga o zdrowie. I za szpitala tego fundatorów dusze. A i o dobrodziejach naszych i sponsorach w modlitwach prosim nie zapominać. Nuże, bracia w Chrystusie! Kto wstać zdolny, do kaplicy! Znał ten głos.
– Przytomnyś, paniczu Lancelocie. Nareszcie. Cieszę się.
– Dorota… – westchnął, poznając. – Dorota Faber…
– Miło – nierządnica uśmiechnęła się do niego pięknie
– żeście poznali, paniczu, iście miło. Radam, żeś się ocknął wreszcie… O, i poduszka krwią dziś nie bardzo opluta… Tedy może wydobrzejesz. Będziem opatrunek zmieniać. Elencza! – Siostro Doroto… – zastękał ktoś spod przeciwległej ściany. – Noga okrutnie boli… – Nie masz nogi, synku, jużem ci rzekała. Elencza, pozwól! Nie od razu ją poznał. Może to przez gorączkę, może przez czas, jaki minął, ale długą dość chwilę patrzył bez zrozumienia na jasnowłosą, wąskoustą dziewczynę o bladych i wodnistych oczach. Z wolno odrastającymi, wyskubanymi niegdyś brwiami. Trochę trwało, nim zorientował się, kim jest. Pomogło to, że dziewczyna ewidentnie wiedziała, kim on jest. Zobaczył to w jej zalęknionym spojrzeniu. – Córka rycerza Stietencrona… Las Goleniowski… Ściborowa Poręba… Żyjesz? Przeżyłaś? Kiwnęła głową, bezwiednym ruchem wygładziła fartuch. A on nagle pojął, skąd lęk w jej oczach, skąd przestraszony grymas i drżenie wąskich ust. – To nie ja… – wymamrotał. – Nie ja napadłem na poborcę… Nie miałem z tym nic wspólnego… Wszystko, co o mnie… Wszystko, co słyszałaś, to plotki i fałsz… – Dość gadania – ucięła pozornie srogo Dorota Faber.
– Opatrunek trza zmieniać. Pomóż, Elencza.
Starały się być delikatne, mimo to kilka razy z sykiem wciągał powietrze, kilka razy zajęczał głośno. Gdy odwinęły bandaże, chciał obejrzeć ranę, ale nie był w stanie unieść głowy. Musiała wystarczyć mu diagnoza dotykiem. I węchem. Obie diagnozy nie wypadły najlepiej. – Jątrzy się – potwierdziła spokojnie Dorota Faber. W smudze wpadającego przez okienko słońca jej twarz była jak opromieniona aurą świętości. – Jątrzy się – powtórzyła. – I puchnie. Od czasu, gdy cyrulik drzazgi bełtu wyjął. Ale jest lepiej, niż było. Lepiej, paniczu Lancelocie. Jej oblicze było opromienione świętością, złotoświetlisty nimb otaczał też, wydawało się, głowę Elenczy von Stietencron. Marta i Maria z Betanii, pomyślał, czując zawrót głowy. Bosko piękne. Obie są bosko piękne. – Nie nazywam się… – w głowie wirowało mu coraz silniej. – Nie nazywam się Lancelot… Ani Hagenau… Jestem Reinmar z Bielawy… – Wiemy – odpowiedziały z jasności Marta i Maria.
– Gdzie mój druh? Wielki mężczyzna, olbrzym niemal… Zowie się Samsonem… – Jest tu, bądź spokojny. W głowę raniony. Cyruliki go kurują. – Co z nim?
– Mówią, że ozdrowieje. Silny bardzo, powiedzieli, wytrzymały. Iście nieziemsko wytrzymały. – Cholera… Muszę go zobaczyć… Pomóc…
– Leż, paniczu Reinmarze – Dorota Faber poprawiła mu poduszkę. – Nikomu w tym stanie nie pomożesz. A sobie możesz zaszkodzić. Usytuowany przy kościele Świętego Świerada Pustelnika i również mający Świerada za patrona szpital – jeden z dwóch, jakie miała Oława – podlegał radzie miejskiej, a prowadzili go premonstratensi od Świętego Wincentego z Wrocławia. Oprócz premonstratensów w szpitalu pracowali głównie ochotnicy – i ochotniczki, jak Dorota Faber i Elencza von Stietencron. Pacjentami obecnie byli zaś wyłącznie niemal taboryci i Sierotki, husyci, większością ciężko ranni lub bardzo ciężko chorzy. Również kalecy. Wszyscy w stanie, który zmusił Prokopa do pozostawienia ich jako nie nadających się do transportu. Na mocy rozejmu i układu, wymuszonego na księciu oławskim Ludwiku, udostępniono im szpital Świętego Świerada. Kurowano ich tu, a wydobrzałym gwarantowano swobodny powrót do Czech. Niektórzy z kurowanych Czechów niezbyt jednak słowu księcia Ludwika ufali, a względem rozejmu i gwarancji zdradzali daleko posunięty pesymizm. Im Prokop dalej, twierdzili, tym rozejm mniej wiążący. Mając Bożych bojowników u samych bram, a przed sobą perspektywę pożogi i zniszczenia, książę Ludwik skory był do ustępstw i przysiąg – każdych, byle tylko ocalić księstwo. Teraz, gdy Boży bojownicy odeszli za góry-lasy, zagrożenie znikło, a z przysiąg zrobiły się obiecanki. A obiecanki, wiadomo: cacanki. Nazajutrz, ocknąwszy się, Reynevan rzucił okiem na pryczę po lewej. Leżał na niej Samson Miodek. Z obandażowaną głową. Nieprzytomny. Chciał wstać, zobaczyć, co z nim. Nie mógł. Był zbyt słaby. Opuchły lewy bark tętnił bólem. Palce lewej dłoni drętwiały, były jak z drewna. Zapach gangreny nasilał się.
– Wśród moich rzeczy… – wystękał, nadaremnie próbując się unieść. – Była szkatułka… Miedziana szkatułka… Elencza westchnęła. Dorota Faber pokręciła głową.
– Gdy cię tu przywieźli, nie miałeś rzeczy. Nie miałeś nawet butów. Ciebie potraktowali miłosiernie, ale na twój dobytek miłosierdzia nie rozciągnęli. Obrali cię do cna. Reynevan poczuł ogarniającą go falę gorąca. Nim jednak zdążył zakląć i zgrzytnąć zębami, wróciła pamięć. A z nią ulga. Bezcenna szkatułka została przy Szarleju. Cierpiącego na biegunkę Reynevan leczył magicznie, używając amuletów czarodzieja Telesmy. Jadąc z Puchałą na wypad, zostawił szkatułkę przy chorym. Ulga była bardzo krótkotrwała. Amulety, choć zapewne ocalały, były wraz z Szarlejem i całym Taborem w drodze do Czech, chwilowo poza zasięgiem. A sytuacja żądała, by sięgnąć. Jątrząca się rana wymagała magii. Pozostawiona tradycyjnym metodom groziła utratą ręki aż po staw barkowy. W najlepszym razie. W najgorszym – utratą życia. – W Oławie… – stęknął, chwytając nierządnicę za rękę. – W Oławie jest apteka. Aptekarz z pewnością ma sekretną pracownię alchemiczną… Tylko dla wtajemniczonych… Dla ludzi z magicznej konfraterni… Potrzebuję magicznych leków. Dla Samsona… Dla niego muszę mieć lek o nazwie dodecatheon. Dla mnie, na moje ramię, potrzebne jest unguentum achilleum… – Aptekarz… – Dorota odwróciła głowę. – Aptekarz nie sprzeda nam nic. Nawet za próg nie wpuści. Cała Oława wie, kogo tu leczymy. Szpital jest pod książęcą strażą i ochroną. Ale mieszkańcy was nienawidzą. Nie pomogą. Chodzić szkoda… I strach na ulicy… – Ja pójdę – powiedziała Elencza Stietencron. – Pójdę do apteki. Poproszę… – Powiesz hasło: Yisita Inferiora Terrae. Aptekarz zrozumie… Yisita Inferiora Terrae… Zapamiętasz? – Zapamiętam.
Reynevan z wielkim wysiłkiem zdołał skoncentrować na niej rozpływający się w gorączce wzrok. Ponownie wydało mu się, że otacza ją poświata. Nimb. Aureola. – Medykamenty… – czuł, że traci przytomność. – Nazwy… Dodecatheon… I unguentum achilleum… Nie zapomnisz? – Nie zapomnę – odwróciła głowę. – Nie mogę. Bóg mnie chyba pokarał niemożnością zapominania. Był zbyt chory, by zauważyć, jak gorzko to zabrzmiało.
– Doroto?
– Tak, Reinmarze?
– Gdy się spotkaliśmy, trzy lata temu, tu pod Oławą właśnie, na strzelińskim gościńcu… Zamierzałaś wędrować w świat. Jak mówiłaś, choćby i do Wrocławia samego. Za chlebem… Niedaleko coś zawędrowałaś… – Byłam we Wrocławiu – nierządnica odstawiła miskę, z której go karmiła. – Pobyłam i wróciłam. Chleb, wychodzi, wszędy taki sam. I wszędy tak samo ciężko nań zapracować. Wróciłam tedy na stare śmieci, do Brzegu, do zamtuza "Pod Koroną". Niechże już mnie, pomyślałam, gdy umrę, na tym samym żalniku co i moją matuś pochowają. A potem, jak się zaczęło wojowanie, mnisi w szpitalach pomocy potrzebowali, rannych i chorych bez liku było. Trza było pomagać… To i pomagałam. Najpierw w Brzegu, u Świętego Ducha. Potem tu trafiłam, do Oławy. – Zdecydowałaś się na hospicjum… To trudna i ciężka praca, wiem coś o tym… Cięższa chyba i bardziej niewdzięczna, niż… – Nie, Reinmarze. Nie bardziej.