Reynevan wiedział, co. A przynajmniej instynktownie czuł.
– Pytałaś mnie zimą – przewrócił się na bok, spojrzał jej w oczy. – Pytałaś, czy gotów jestem rzucić wszystko. Czy gotówem, tak jak stoję, uciec, powędrować wraz z tobą na kraj świata. Odpowiadam twierdząco. Kocham cię, Jutto, pragnę złączyć się z tobą po kres życia. Świat, jak się zda, robi, co może, by nam w tym przeszkodzić. Rzućmy więc wszystko i uciekajmy. Choćby do Konstantynopola. Milczała długo, pieszcząc go w zamyśleniu.
– A twoja misja? – zapytała wreszcie, wolno wypowiadając i ważąc słowa. – Masz wszak misję. Masz przekonania. Masz prawdziwie ważny i święty obowiązek. Chcesz zmienić obraz świata, poprawić go, uczynić lepszym. Jakże więc? Porzucisz misję? Zrezygnujesz z niej? Zapomnisz o Graalu? Niebezpieczeństwo, pomyślał. Uwaga. Niebezpieczeństwo.
– Misja – podjęła, mówiąc jeszcze wolniej. – Przekonania. Powołanie. Poświęcenie. Ideały. Królestwo Boże i pragnienie, by nastało. Marzenie o tym, by nastało. Walka o to, by nastało. Czy to są rzeczy, z których można rezygnować, Reinmarze? – Jutto – zdecydował się, unosząc na łokciu. – Nie mogę patrzeć, jak się narażasz. Pogłoski o tym, co tu wyznajecie, krążą, wielu wie, co dzieje się w tym klasztorze, sam dowiedziałem się tego jeszcze zimą, pod koniec ubiegłego roku. Nie jest to więc żadna tajemnica. Donosy mogły już dotrzeć do adresatów. Żyjecie w wielkim zagrożeniu. Maifreda da Pirovano spłonęła na stosie w Mediolanie. Piętnaście lat później, w roku 1315, w Świdnicy spalono pół setki beginek… A adamitki w Czechach, pomyślał nagle. A zamęczone i spalone pikartki? Sprawa, której się poświęciłem, prześladuje dysydentów nie mniej okrutnie niż Rzym… – Każdy dzień – odpędził myśl – może być dniem twej zguby, Jutto. Możesz zginąć… – Ty też możesz zginąć – przerwała mu. – Na wojnie mogłeś polec. Też ryzykowałeś. – Tak, ale nie dla…
– Mrzonek, tak? Dalej, powiedz to głośno. Mrzonki. Kobiece mrzonki? – Wcale nie chciałem…
– Chciałeś.
Milczeli. Za oknem była sierpniowa noc. I świerszcze.
– Jutto.
– Słucham cię, Reinmarze.
– Wyjedźmy. Kocham cię. Kochamy się, a miłość… Odnajdźmy Królestwo Boże w nas. W nas samych. – Mam ci wierzyć? Że zrezygnujesz…
– Uwierz.
– Ofiarowujesz mi wiele – powiedziała po dłuższej chwili. – Doceniam to. I jeszcze bardziej za to kocham. Ale jeśli porzucimy ideały… Jeśli ty zrezygnujesz z twoich, a ja z moich… Nie mogę się oprzeć myśli, że to byłoby jak… – Jak co?
– Jak endura. Bez nadziei na consolamentum.
– Mówisz jak katarka.
– Montsegur trwa – szepnęła z ustami tuż przy jego uchu. – Graala dotąd nie odnaleziono. Dotknęła go, dotknęła i poraziła łagodną, lecz elektryzującą pieszczotą. Gdy unosiły się na kolana, jej oczy płonęły w mroku. Gdy schylała się nad nim, była powolnie łagodna, jak fala gładząca piasek plaży. Jej oddech był gorący, gorętszy od jej warg. Samson miał rację, zdążył pomyśleć, nim rozkosz odebrała mu zdolność myślenia. Samson miał rację. To miejsce to moja Ogygia. A ona jest moją Kalipso. – Montsegur trwa. – Kilka chwil minęło, nim usłyszał jej głośny szept. – I wytrwa. Nie podda się i nie zostanie zdobyte nigdy.
Sierpień roku 1428 był gorący, nieznośne wręcz upały trwały aż do połowy miesiąca, do dnia Wniebowzięcia Marii, przez lud zwanego świętem Matki Bożej Zielnej. Wrzesień również był bardzo ciepły. Pogoda nieznacznie zaczęła się psuć dopiero po Mateuszu. Dwudziestego trzeciego września spadły deszcze. A dwudziestego czwartego powrócili starzy znajomi.
Pierwszego sygnału o powrocie starych znajomych dostarczyły – za pośrednictwem niezawodnego klasztornego ogrodnika – plotki, zrazu niejasne i mało precyzyjne, z biegiem czasu coraz bardziej konkretne. Na rynku w Brzegu ktoś rozrzucił oto ulotki, przedstawiające koźlogłowe straszydło w papieskiej tiarze na rogatym łbie. Kilka dni później podobne w stylu obrazki pojawiły się w Wiązowie i Strzelinie – widniała na nich świnia ustrojona w mitrę, a nie pozostawiający wątpliwości podpis głosił: "Conradus episcopus sum". Kilka tygodni później zrobiło się trochę poważniej. Nieznani sprawcy – plotka rozmnożyła ich do liczby dwudziestu – napadli i zasztyletowali na wrocławskim gościńcu pana Ryperta von Seidlitza, zastępcę szefa kontrwywiadu Świdnicy, znanego z okrutnych prześladowań ludzi podejrzanych o prohusyckie sympatie. Od ciosu noża zginął w Grodkowie pisarz z ratusza, przechwalający się zadenuncjowaniem więcej niż setki ludzi. W Sobótce bełt z kuszy dosięgnął – na ambonie – proboszcza od Świętej Anny, szczególnie zawziętego na nadto swobodnie myślących parafian. W piątek po Mateuszu, dwudziestego czwartego września – zanim jeszcze dotarła do klasztoru plotka o sołtysie zadźganym sztyletami w całkiem bliziutko położonym Przewornie – w Białym Kościele zjawili się Bisclavret i Rzehors. Za furtę nie wpuszczono ich, ma się rozumieć, czekali na Reynevana w przyklasztornej grangii. Przy studni. Rzehors spierał w korycie krew z rękawów kabata, Obłupiacz bez żenady mył lepką od posoki navaję. – Koniec leniuchowania, kochany bracie Reinmarze Rzehors wyżął uprany rękaw. – Robota czeka. – Taka? – Reynevan wskazał na krwawą pianę, ściekającą z koryta. Bisclavret parsknął. – Ja też cię kocham – zadrwił. – Również się stęskniłem i cieszę, widząc w dobrym zdrowiu. Choć troszkę wychudłego jakby. Post tak cię wyszczuplił? Klasztorny wikt? Czy intensywne uprawianie miłosnych igraszek? – Schowaj, cholera jasna, ten nóż.