Выбрать главу

– A co? Nie podoba się? Razi uczucia? Odmienił cię ten klasztor, widzę. Pół roku temu, w Żelaźnie pod Kłodzkiem, na moich oczach gołymi rękami zatłukłeś człowieka na śmierć. Z osobistej zemsty, dla prywatnego odwetu. A na nas, walczących za sprawę, śmiesz spoglądać z góry? Wielkopańsko marszczyć nos? – Schowaj nóż, powiedziałem. Po coście przyjechali?

– Domyśl się – Rzehors splótł ręce na piersi. – A domyśliwszy, zbieraj dupę w troki. Mówiliśmy, jest robota. Vogelsang kontratakuje, a ty wciąż jesteś Vogelsang, nikt cię z Vogelsangu nie wypisał i z obowiązków nie zwolnił. Prokop i Neplach wydali rozkazy. Dotyczące również ciebie. Wiesz, co grozi za niewykonanie? – Ja też was kocham – Reynevanowi nie drgnęła powieka – i sram z radości na wasz widok Ale spuśćcie no nieco z tonu, chłopcy. Względem rozkazów jesteście posłańcami, niczym więcej. Od rozkazywania to jestem ja. Nuże tedy, rozkazuję wam: gadać, co macie do przekazania, a szybko a dokładnie. To rozkaz. Wiecie, co grozi za niewykonanie. – A nie mówiłem? – zaśmiał się Bisclavret. – Nie mówiłem, by tak z nim nie zaczynać? – Wyrósł – przyznał z uśmiechem Rzehors. – Wykapany brat. Cały Peterlin. A może i już nawet Peterlina przerósł. – Wiedzą o tym – Bisclavret, schowawszy wreszcie navaję, skłonił się przesadnie, po małpiemu. – Wiedzą o tym bracia Prokop Goły i Bohuchval Neplach, Flutkiem zwany. Wiedzą, jaki to gorliwy z Peterlinowego brata utrakwista i jak gorący sprawy Kielicha zelator. Proszą tedy namienieni bracia poprzez niegodne usta nasze brata Reynevana, by raz jeszcze swej wierności Kielichowi dowiódł. Proszą bracia uniżenie… – Zamknij się, Francuzie. Gadaj ty, Rzehors. Krótko i po ludzku. Rozkaz Prokopa dla Vogelsangu był w samej rzeczy krótki i brzmiał: zrekonstruować siatkę. I uczynić to szybko. Na tyle szybko, by siatki można było użyć podczas kolejnego uderzenia na Śląsk. Kiedy by to uderzenie nastąpić miało, Prokop nie sprecyzował. Reynevan nie bardzo wiedział, w jaki sposób on osobiście ma rekonstruować coś, o czym ideę miał ogólną i raczej mętną – siatkę, o której nie wiedział praktycznie nic oprócz tego, że jakoby istnieje. Przywołani do porządku Rzehors i Bisclavret wyznali, że głównie upatrują jego pomocy w tym, co, jak się wyrazili, we trójkę robić bezpieczniej niż we dwu. Mimo rzekomo niesłychanej pilności zadania Reynevan nie zgodził się wyruszyć natychmiast. Chciał nauczyć Vogelsang nieco moresu i szacunku dla swej osoby. A przede wszystkim musiał załatwić sprawy z Juttą. Tak, jak oczekiwał, ta druga rzecz była znacznie trudniejsza. Ale i tak poszło mu łatwiej, niż oczekiwał.

– Cóż – rzekła, gdy minął jej pierwszy gniew. – Mogłam się spodziewać. Galahad kocha, obiecuje i przysięga. Jakoby na wieki. Ale naprawdę tylko do momentu, gdy gruchnie wieść o Graalu. – To nie tak, Jutto – zaprotestował. – Nic się nie zmieniło. To tylko kilka dni. Potem wrócę… Nic się nie zmieniło. Rozmawiali w kościele, przed ołtarzem i obrazem przedstawiającym – jakżeby inaczej – wzlatującą gołębicę. Ale Reynevan miał przed oczami nieszczęsną Maifredę da Pirovano, płonącą na stosie na Piazza del Duomo. – Kiedy wyruszasz? – spytała, już spokojniej.

– Rankiem po festum angelorum.

– Mamy więc jeszcze kilka dni.

– Mamy.

– I nocy – westchnęła. – To dobrze. Uklęknijmy. Pomódlmy się do Bogini. Trzydziestego września, rankiem po Michale, Gabrielu i Rafale, wrócili Rzehors i Bisclavret. Gotowi do drogi. Reynevan czekał na nich. Też był gotów.

Rozdział dwudziesty czwarty

w którym powraca duch zniszczenia, będący – jakoby – zarazem duchem twórczym. Zaś Reynevan staje przed wyborem.

W ciągu kilku lat swego istnienia Vogelsang zdołał na Śląsku stworzyć wcale liczną i nieźle rozgałęzioną siatkę agentów uśpionych, było więc w zasadzie z czego rekonstruować. Problem polegał na tym, że przewalająca się ostatnio przez Śląsk fala prześladowań nie mogła pozostać bez wpływu na zwerbowanych. Część, należało się obawiać, przeszła do historii jako męczennicy, mogło po nich nawet popiołu nie zostać. Część z tych, którzy ocaleli, mogła pod wpływem szalejącej Inkwizycji radykalnie zrewidować poglądy i dojść do wniosku, że już z Wiklefem sympatyzować nie chce, a Husa kocha o wiele mniej, niźli wprzódy. Wśród tych ostatnich mogli się znaleźć i tacy, którzy z własnej woli lub pod przymusem zmienili stronnictwa radykalnie. Przekabaceni i przewerbowani czekają teraz, aż ktoś się do nich zgłosi. A jak się zgłosi, w dyrdy donoszą właściwym organom.

Kontakt z każdym dawnym agentem niósł zatem zawsze spore ryzyko i nie należało go nawiązywać, nie ubezpieczywszy się wcześniej jak należy. A trzem, kwestii to nie ulegało, ubezpieczać się wzajem było stokroć łatwiej niźli dwóm. Przez miesiąc z okładem Reynevan, Rzehors i Bisclavret tłukli się po Śląsku – już to w chłód i jesienną słotę, już to w żywym słońcu i nitkach babiego lata. Odwiedzili sporo miejscowości – poczynając od miast wielkich, jak Wrocław, Legnica i Świdnica, kończąc zaś na Dorfach, Górkach i Wólkach, których pełne nazwy za cholerę w pamięci ostać się nie chciały. Odwiedzano różnych ludzi, różnym ludziom – różnymi metodami i z różnym skutkiem – przypomniano o przyrzeczonej niegdyś lojalności dla sprawy. Uciekać w popłochu musiano tylko trzy razy. Raz w Raciborzu, gdy Rzehors umknął z zastawionego przez Inkwizycję kotła, skacząc oknem z piętra kamienicy na rynku, po czym odbyła się imponująca galopada ulicą Długą aż do samej Bramy Mikołajskiej. Raz cała trójka przebiła się przez obławę na ścinawskim podgrodziu, w czym bardzo pomogła mgła, jak na zamówienie podnosząca się z nadodrzańskich mokradeł. Raz, w Skorogoszczu, musieli co koń wyskoczy zmykać przed pościgiem, który ruszył, gdy strzegący komory celnej i mostu na Nysie oddział najemników powziął wobec nich podejrzenia. Raz, pod Namysłowem, gdy tamtejszy bednarz ojciec wysłuchiwał Rzehorsa i Reynevana, ubezpieczający Bisclavret pojmał i przywlókł do izby syna, dwunastolatka, cichcem posłanego po straż do grodu. Nim zdołałbyś trzykroć wyrzec: "Judasz Iskariota", bednarczyk zwijał się na polepie, pchnięty navają, bednarz rzęził i chlustał krwią z przeciętego gardła, bednarzowa i córki lamentowały na różne głosy, a kompania wiała przez opłotki ku zostawionym w gąszczu koniom. – W walce o słuszną sprawę nie ma etyki – dumnie wyprostował się Rzehors, gdy jakiś czas później Reynevan czynił mu wyrzuty, głównie za dwunastolatka. – Gdy sprawa wymaga, by zabijać, to się zabija. Duch zniszczenia jest jednocześnie duchem twórczym. Zabójstwo w słusznej sprawie nie jest zbrodnią, przeto przed zabijaniem w słusznej sprawie nie wolno się wahać. Oto z podniesionym czołem i pewnym krokiem wstępujemy na scenę historii. Zmieniamy i kształtujemy historię, Reinmarze. Gdy nastanie Nowy Ład, dzieci będą się o tym w szkołach uczyć. A nazwę tego, co robimy, cały świat pozna. Słowo "terroryzm" na ustach całego świata będzie. – Amen – dokończył Bisclavret.