Выбрать главу

Dwa dni później wrócili. Rzehors i Bisclavret dowiedzieli się nazwiska namysłowskiego agenta, który przewerbował bednarza. I zabili go. Zakłuli nożami, gdy nocą wracał z karczmy. Z dnia na dzień, przyznać trzeba było, duch zniszczenia stawał się coraz to bardziej i bardziej twórczy. – Nie marudź, nie marudź – krzywił się Bisclavret na widok miny Reynevana. – Któregoś dnia dostaniemy od Flutka rozkaz, to pójdziemy razem, we trzech, wsadzić nóż w brzuch temu Grellenortowi, co zamordował ci brata. Albo księciu Janowi Ziębickiemu. Albo i samemu wrocławskiemu biskupowi. Co, wtedy też będziesz gderał, pieprzył o etyce i honorze? Reynevan nie odpowiadał.

W noc z siódmego na ósmy listopada na umówione miejsce, którym był krzyż pokutny na skraju dąbrowy u Przełęczy Tąpadła, rozdzielającej masywy Ślęży i Raduni, przybyli na spotkanie ci, którzy powinni. Ci spośród "ożywionych" agentów, których Vogelsang uznał za najpewniejszych i potrzebował do wykonania zadania specjalnego. Ma się rozumieć, zachowano środki ostrożności – obecności szpicla wśród konspiratorów wciąż nie można było wykluczyć. Na Przełęczy Tąpadła czekał na przybywających tylko jeden przedstawiciel Vogelsangu – losowanie wyłoniło Rzehorsa. Jeśli obyłoby się bez niespodzianek, Rzehors miał poprowadzić zebraną grupę na wschód, do pasterskich szałasów, gdzie miał czekać Reynevan. Jeśli i tu nie było zasadzki, grupa wędrowała aż pod wieś Będkowice, gdzie oczekiwał Bisclavret. Który wyciągnął najkrótszą słomkę.

Ale wszystko poszło gładko i w ciągu jednej tylko nocy stan osobowy Vogelsangu powiększył się o dziewięciu ludzi. Bardzo różnych ludzi. Rachmistrz z Wrocławia, kramarz z Prochowic, cieśla z Trzebnicy, czeladnik kamieniarski ze Środy, nauczyciel z Kątów, rządca z grangii klasztoru w Lubiążu, armiger, niegdyś w służbach Bolzów z Zeiskenbergu, były mnich z Jemielnicy, obecnie sprzedawca odpustów, do tego zaś – jako niejako ukoronowanie – proboszcz od Serca Jezusowego z Pogorzeli. Podróżując nocami – oddział był już zbyt liczny, by móc bez wzbudzania podejrzeń jeździć za dnia – dotarli do Rychbachu, stamtąd do Lampersdorfu i Gór Sowich, na Przełęcz Jugowską. Tu, na polanie w lasach pod wsią Jugów, od której przełęcz nazwę wzięła, spotkali się z grupą przybyłą z Czech. Grupę stanowiło czternastu zawodowców. Nie przedstawiało trudności odgadnięcie, jakim zawodem się parali. Reynevan nie musiał zresztą zgadywać. Dwóch znał, widywał pod Białą Górą. Szkolili się w referacie zabójstw. Grupę przyprowadził znajomy.

– Urban Horn – powiedział Łukasz Bożyczko. – Grupę przyprowadził z Czech Urban Horn. We własnej osobie. Grzegorz Hejncze, inquisitor a Sede Apostolica specialiter deputatus na diecezję wrocławską, kiwnął głową na znak, że się domyślał. I że bynajmniej nie jest zaskoczony. Łukasz Bożyczko odchrząknął, uznał, że można kontynuować zdawanie raportu. – Chodziło naturalnie o Kłodzko. Nasz człowiek był świadkiem dyskursu Horna z Reinmarem z Bielawy i tymi dwoma z Vogelsangu, Rzehorsem i Bisclavretem. Kłodzko, powiedział do nich Horn, to brama i klucz do Śląska. I dodał, że pan Puta z Czastolovic zaczyna urastać do niewygodnego symbolu, niebezpiecznego dla nas… Znaczy, dla nich… Znaczy, dla husytów… I że tym razem Kłodzko musi paść. – To są – uniósł głowę inkwizytor – dokładne słowa naszego człowieka?

– Dokładne co do joty – potwierdził diakon. – Te słowa przekazał nasz człowiek naszemu agentowi w Kłodzku. A ten mnie. – Mów dalej.

– Ten z Vogelsangu, Bisclavret, powiedział, że ich znajomy Trutwein przetrwał zawieruchy i że znowu działa. Że gromadzi oleum, żywicę i inne ingrediencje. Że tym razem niczego nie zabraknie, że rozpalą w Kłodzku takie ognisko, że… to jego własne słowa, że się panu Pucie na zamku wąsy opalą. I że tym razem to nie oni, ale pan Puta będzie uciekał przez dziurę od sracza. Tak powiedział, tymi detalicznie słowy: przez dziurę od sracza… – Grupę – domyślił się Hejncze – przerzucono więc do Kłodzka. Kiedy rozpoczęto przerzut? – W piątek po świętym Marcinie. Nie przerzucono wszystkich razem, ale stopniowo, po dwóch, trzech, by podejrzeń nie wzbudzać. Nasz człowiek szczęśliwie był w jednej z pierwszych przerzuconych grupek. Stąd wiemy, że z owym Trutweinem to prawda. Ów Trutwein, Johann Trutwein, to altarysta z kościoła Najświętszej Panny Marii, od dawna szpieg husycki. To wokół niego, jak się okazało, już od lata funkcjonuje w Kłodzku zalążek komórki szpiegowsko-dywersyjnej. – W tej chwili – inkwizytor odepchnął pieczęć, którą się bawił. – W tej chwili cała grupa jest już w Kłodzku, jak rozumiem? Wszyscy? – Wszyscy. Oprócz Horna, Bielawy, Bisclavreta i jeszcze trzech. Ci we świętego Marcina odjechali spod Jugowa. Nasz człowiek nie wie, dokąd. Jakie rozkazy, wasza wielebność? Co przedsięweźmiemy? Zza okna dobiegał gwar miasta, przekupki kłóciły się na Kurzym Targu. Inkwizytor papieski milczał, trąc nos. – Ten nasz człowiek – spytał wreszcie – to kto?

– Kacper Dompnig. Rachmistrz. Stąd, z Wrocławia.

– Dompnig… Nie był szantażowany. Pamiętałbym, gdyby był, nie zapominam szantaży… Ale płacić, zdaje mi się, też mu nie płaciliśmy. Czyżby więc idealista? – Idealista.

– Miej zatem nań oko, Łukaszu.

– Amen, wasza wielebność.

– Pytałeś – Grzegorz Hejncze przeciągnął się – co robimy. Na razie nic. Ale gdyby rozpoczął się najazd, gdyby husyci podeszli pod Kłodzko, gdyby miasto było zagrożone, nasz człowiek ma natychmiast wsypać całą grupę. Ma natychmiast wszystkich wydać kontrwywiadowi pana Puty.

– Nie lepiej – uśmiechnął się Łukasz Bożyczko – by to nam przypadła zasługa? Biskup Konrad… – Nie interesuje mnie biskup Konrad. A Święte Oficjum nie jest od tego, by zbierać zasługi. Powtarzam: nasz człowiek ma wydać grupę kontrwywiadowi Kłodzka. To pan Puta z Czastolovic ma zlikwidować dywersantów. I jeszcze bardziej urosnąć jako budzący przerażenie wśród husytów symbol. Jasne? – Amen, wasza wielebność.

– Reynevana… Reinmara z Bielawy, nie ma, powiadasz, w kłodzkiej grupie. Odjechał, powiadasz. Z Hornem. Może do klasztoru w Białym Kościele? Bo to, rozumiem, pewne z tym klasztorem? – Pewne, wasza wielebność, afirmuję. Czy podejmiemy tam… działania? – Chwilowo nie. Posłuchaj, Łukaszu. Gdyby jednak Reynevan wrócił do Kłodzka… Gdyby dołączył do dywersantów… Krótko: gdyby wpadł w łapy pana Puty, macie go wyciągnąć. Żywego i nieuszkodzonego. Pojąłeś? – Tak jest, wasza wielebność.

– Zostaw mnie teraz. Chcę się pomodlić.

Do Świdnicy wyruszyli w sześć koni – Horn, Reynevan, Bisclavret i trzech przybyłych z Hornem zabójców. Zabójcy towarzyszyli im jednak tylko do Frankensteinu, nie wjeżdżając do miasta, oddzielili się i odjechali w dal siną. Nie tracąc słów na żadne pożegnania. Mieli, nie ulegało kwestii, na Śląsku jakieś własne zadania i cele. Horn mógł te cele znać, mógł wiedzieć, kogo zamierzają zabić. Ale równie dobrze mógł i nie wiedzieć. Reynevan nie pytał o nic. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie wygłosił mowy o etyce i moralności.

Horn słuchał cierpliwie. Był znowu dawnym Hornem, takim, jakiego Reynevan poznał, znał i pamiętał. Hornem w eleganckim, krótkim szarym płaszczu spiętym srebrną klamrą, w szamerowanym srebrem wamsie, Hornem noszącym u pasa sztylet z rubinem w głowicy i lamowane mosiądzem ostrogi na kurdybanowych butach. Z głową ustrojoną w atłasowy szaperon z długą i fantazyjnie owijającą szyję liripipe. Hornem z przenikliwymi oczami i ustami skrzywionymi w leciutko arogancki grymas. Grymas tym wyraźniejszy, im bardziej Reynevan angażował się w kwestie dotyczące moralności, norm etycznych, reguł i praw wojennych, w tym w szczególności stosowania terroru jako narzędzia wojny. – Wojna niesie ze sobą terror – odpowiedział, gdy Reynevan skończył. – I na terrorze się opiera. Wojna sama w sobie jest terrorem. Ipso facto, – Zawisza Czarny z Garbowa nie zgodziłby się z tobą. Inaczej pojmował wojnę i jus militare. – Zawisza Czarny nie żyje.