– Samson jest w Czechach? Nie wiedziałem. Nazajutrz pojechali do Toszka, rozmawiać z Polakami o kulach, kalibrach, siarce i saletrze. Reynevana rzecz zaczęła już lekko nużyć. Marzył o powrocie do klasztoru, do Jutty. Marzył, by stało się coś, dzięki czemu mógłby wrócić. I wymarzył.
– Będziemy się żegnać – oświadczył zachmurzony Horn, wróciwszy z opolskiej szkoły kolegiackiej, do której chodził często, ale zawsze sam, bez Reynevana. – Muszę wyjechać. Nie spodziewałem się… Przyznaję, nie spodziewałem się, że nastąpi to tak szybko. Reinmarze, mamy znowu wojnę. Sierotki Kralovca przekroczyły śląską granicę. Przez Przełęcz Lewińską. Idą jak burza, prosto na Kłodzko. Może być tak, że nie zdołasz już dostać się do miasta przed tym, nim Kralovec zacznie oblężenie. Ale musisz tam jechać. Zaraz. Na koń, przyjacielu. – Bywaj, Horn.
Był piąty grudnia roku 1428. Druga niedziela adwentu. •
Pojechał na Brzeg, traktem krakowskim, a po drodze doganiały go wieści. Sierotki Kralovca ogniem i mieczem pustoszyły Kotlinę Kłodzką. Z dymem poszła Bystrzyca, w mieście dokonano rzezi. Na samo Kłodzko, jak wynikało z wieści, Kralovec jeszcze nie uderzył, nawet blisko nie podszedł. Ale Śląsk, jak w marcu, zaczęła ogarniać panika. Na drogach zrobiło się ciasno od uciekinierów. Reynevan spieszył się. Ale nie pod Kłodzko. Jechał do Białego Kościoła. Do Jutty. Był już niedaleko. Minął Przeworno, widział już Rummelsberg. I wtedy, na leśnej drodze, poczuł magię.
Przy drodze bielał koński szkielet, mocno już przerośnięty trawą, niezawodnie pamiątka po wiosennej rejzie. Wierzchowiec Reynevana płoszył się i boczył, parskał, drobił nogami w miejscu. To nie szkielet jednak płoszył konia, nie był to też wilk ani inny zwierz. Reynevan czuł magię. Umiał ją wyczuwać. Teraz czuł ją, węszył, słyszał i widział w silnym zapachu wilgoci i pleśni, w pokrakiwaniu wron, w zbrązowiałych i zastygłych w zamrozie łodygach dzięgielu. Czuł magię. A gdy rozejrzał się, dostrzegł jej źródło. Gęstwina gołych drzew kryła drewniany budynek. Kościółek. Modrzewiowy chyba. Ze smukłą szpiczastą dzwonniczką.
Zsiadł z konia.
Kościółek, leżący akuratnie na trasie marszu Bożych bojowników, próbowano palić, świadczyła o tym całkiem poczerniała ściana frontowa i mocno przywęglone słupy przy wejściu. Ogień nie strawił jednak budynku, ugaszony zapewne przez deszcz. Lub, przez coś innego. Wnętrze było zupełnie puste, kościółek ograbiono ze wszystkiego, co w nim było, a było chyba niewiele. Resztę zniszczono. Zamykające nawę trójboczne prezbiterium pełne było desek i szmat, zapewne pozostałości ołtarza. Tu również widoczne były ślady ognia, czarne połacie spalenizny. Czy był to ogień gniewu, ogień destrukcji i nienawiści, ogień ślepego odwetu za stos w Konstancji? Czy też zwykłe biwakowe ognisko, rozpalone, by choć trochę ogrzać kociołek ze zbryloną wczorajszą kaszą, w miejscu dającym ochronę od deszczu i chłodu? Nie można było mieć pewności. Reynevan widywał w zdobytych kościołach oba rodzaje ognia. Magia, którą czuł, emanowała właśnie stąd. Bo to tu, w miejscu, gdzie kiedyś był ołtarz, leżał hex. Sześciokąt spleciony z patyków, łyka, pasów brzozowej kory, kolorowej wełny i nici, z dodatkiem zżółkłej paproci, marzanki, liści dębu i ziela zwanego erysimon, znacznie zwiększającego Dwimmerkraft, czyli moc magiczną. Wykonanie heksu było typowe dla wiejskiej czarownicy lub kogoś ze Starszej Rasy. Ktoś – albo czarownica, albo Starszy przyniósł go tu i położył. By oddać cześć. Okazać szacunek. I współczucie. Na pokrywających ściany prezbiterium gładzonych deskach coś wymalowano. Na malunkach nie było znać śladów cięć toporów, nie były pobazgrane kopciem i ekskrementami, obozujący tu Boży bojownicy nie mieli widać czasu. Albo nastroju. Reynevan zbliżył się.
Obraz okalał całe prezbiterium. Był to bowiem cykl obrazów, sekwens kolejno następujących po sobie scen. Totentanz.
Malarz nie był wielkim artystą. Był artystą raczej miernym – i ponad wszelką wątpliwość domorosłym. Kto wie, może gwoli oszczędności ujął się pędzla sam proboszcz lub wikary? Postacie namalowano prymitywnie, aż do śmieszności koślawiąc proporcje. Komiczne – aż do grozy – były patykowate kościotrupy, fikające i porywające w śmiertelny tan poszczególne dramatis personae malowidła: Papieża, Cesarza w koronie, Rycerza w zbroi i z dzidą, Kupca z workiem złota, Astrologa o przesadnie semickich rysach. Wszystkie postaci były komiczne, żałośnie patetyczne, budziły jeśli nie śmiech, to uśmiech politowania. Politowania godna była też sama Śmierć, groteskowo śmieszna, w pozie i w całunie jak z szopki, wygłaszająca swe eschatologiczne memento mori, zapisane nad jej trupią głową czarnymi kanciastymi literami. Litery były równe, napisy czytelne – artysta był zdecydowanie lepszym kaligrafem niż malarzem. Heran ihr Sterblichen
umsonst ist alles Klagen
Ihr miisset einen Tam
nach meiner Pfeife wagen!
Hex niespodziewanie zatętnił magiczną mocą. A Śmierć nagle odwróciła groteskową trupią głowę. I przestała być groteskowa. Stała się straszna. W ciemnym wnętrzu kościółka jeszcze bardziej pociemniało. A obraz na deskach przeciwnie, rozjaśnił się. Całun Śmierci rozbielał, trupie ślepia zapłonęły, morderczo zalśniło ostrze dzierżonej w kościstych łapach kosy. Przed Śmiercią, schylona pokornie, stała Panna, jedna z alegorycznych postaci śmiertelnego korowodu. Panna miała rysy Jutty. I miała głos Jutty. Głosem Jutty błagała Śmierć o litość. Błagalny głos Jutty rozbrzmiewał w czaszce Reynevana jak flet, jak sygnaturka. Sum sponsa formosa mundo et speciosa…
Głos Śmierci, gdy odpowiadała na błaganie, był jak chrup kruszonej kości, jak skrzybot żelaza po szkle, jak zgrzyt zżartych rdzą cmentarnych wierzei. lam es mutata,
a colore nunc spoliata!
Reynevan zrozumiał. Wypadł z kościoła, wskoczył na konia, krzykiem i uderzeniami ostróg podrywając go do galopu. W uszach wciąż zgrzytał mu i chrypiał okrutny głos.
lam es mutata,
a colore nunc spoliata!
Już z daleka widział, że w klasztorze jest coś nie tak. Zamknięta zwykle na głucho furta była rozwarta na oścież, wewnątrz, na dziedzińcu, migały sylwetki ludzi i koni. Reynevan skulił się w kulbace i zmusił wierzchowca do jeszcze dzikszego galopu. I wtedy go dopadli.
Najpierw był czar, rzucone zaklęcie, piorunowe uderzenie mocy, które spanikowało konia i zwaliło Reynevana z siodła. Nim zdążył się podnieść, z rowów i zza drzew wypadło i rzuciło się na niego kilkunastu ludzi. Zdążył dobyć noża z cholewy, dwoma szerokimi cięciami zdołał chlasnąć dwóch, krótkim pchnięciem w twarz powstrzymał trzeciego. Ale pozostali dopadli go. Ogłuszyli ciężkimi ciosami, obalili na ziemię. Skopali. Przydusili. Obezwładnili. Spętali ręce na plecach. – Mocniej – usłyszał znajomy głos. – Mocniej dociągać powrozy, nie żałować! Jak się coś w nim złamie, mała strata. Niech ma przedsmak tego, co go czeka. Poderwano go do pionu. Otworzył oczy. I zadygotał.
Przed nim stał Pomurnik. Birkart Grellenort.