Выбрать главу

Od uderzenia w twarz rozbłysło mu w oczach, policzek i oko zapiekły jak przypalone żelazem. Pomurnik odwinął się, uderzył go jeszcze raz, tym razem od lewej, wierzchem urękawiczonej dłoni. Reynevan poczuł w ustach smak krwi. – To było – wyjaśnił cicho Pomurnik – tylko celem zwrócenia twojej uwagi. Abyś się skoncentrował. Jesteś skoncentrowany? Reynevan nie odpowiedział. Wykręcając głowę, usiłował zobaczyć, co dzieje się za klasztorną furtą, co to za konni tam krążą i co za knechci biegają. Jedno było pewne – nie byli to Czarni Jeźdźcy z Roty. Ci, którzy go trzymali, wyglądali na zwykłych najemnych zbirów. Obok zbirów stał człowieczek o krągłej twarzy i odzieniu zdradzającym Walona. I oczach zdradzających czarownika. To ów Walon, odgadł Reynevan, zrzucił go z siodła zaklęciem. – Łudziłeś się – wycedził Pomurnik – że o tobie zapomnę? Albo że cię nie odnajdę? Uprzedzałem, że mam oczy i uszy wszędzie. Zamachnął się i uderzył Reynevana jeszcze raz, wprost w puchnący już policzek. Obolała od poprzedniego uderzenia powieka zaczęła łzawić. Poleciało i spod drugiej. I z nosa. Pomurnik pochylił się ku niemu. Bardzo blisko. – Wydawało mi się – wysyczał – że wciąż nie całą uwagę mi poświęcasz. A wymagam całej. Wytęż pomyślunek. I słuchaj propozycji. Wpadłeś. Z życiem ci nie ujść. Ale ja mogę cię z tego wyciągnąć. Mogę uratować skórę. Gdy mi obiecasz, że doprowadzisz mnie do… Wiesz, do kogo. Do tego astrala, który maskuje się jako wielki przygłup. Ocalisz życie, jeśli doprowadzisz mnie do niego… – Hola! Mości Grellenort!

Z wysokości siodła spoglądał na nich rycerz w pełnej płytowej zbroi. Na koniu okrytym kropierzem szachowanym w błękitno-srebrny wzór. Reynevan znał go. Pamiętał. – Książę żąda, by mu go dostawić przed oczy. Natychmiast. – Decydujesz się? – zdążył syknąć Pomurnik. – Doprowadzisz? – Nie.

– Będziesz żałował.

Na klasztornym dziedzińcu roiło się od konnych, kłębiło od pieszych. W odróżnieniu od pstrych i raczej oberwanych zbirów Pomurnika, strzelcy i knechci na dziedzińcu odziani byli porządnie i jednolicie, w czarnoczerwoną barwę. Wśród konnych przeważali pancerni, tak armigerzy, jak i herbowi. – Dawać go tu! Dawać husytę!

Reynevan znał ten głos. Znał posturę, urodziwą męską twarz, modnie po rycersku golony kark. Znał czarnoczerwonego orła. Zbrojnymi na klasztornym dziedzińcu dowodził Jan, książę na Ziębicach. Własną książęcą osobą, w płaszczu obszytym gronostajami na mediolańskiej zbroi. – Dawać go tu, bliżej – władczo skinął głową. – Panie marszałku Borschnitz! Panie Grellenort! Dawać go tu! A tego Walona zabierzcie mi z oczu! Nie znoszę guślarzy! Podprowadzono Reynevana bliżej. Książę spojrzał nań z góry, z wysokości rycerskiego siodła. Oczy miał jasne, szarobłękitne. Reynevan wiedział już, kogo przypominały mu oczy i rysy twarzy opatki. – Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy – wygłosił Jan Ziębicki nosowo i patetycznie. – Nierychliwy, ale sprawiedliwy, tak, tak. Zaparłeś się religii i krzyża, Bielau, ty Judaszu. Parałeś się czarnoksięstwem. Knułeś zamach na mnie. Za zbrodnie będzie kara, Bielau. Za zbrodnie będzie kara. Gdy kończył frazę, nie patrzył już na Reynevana. Patrzył w stronę wirydarza. Stały tam cztery mniszki. Wśród nich opatka. – W tym klasztorze – ogłosił gromko Jan, wstając w strzemionach – skrywało się husytów! Dawało się tu azyl szpiegom i zdrajcom! Nie zostanie to bez kary! Słyszysz, niewiasto? – Nie ty mnie będziesz karał – odrzekła opatka, głosem dźwięcznym i nieulękłym. – Nie ty! Łamiesz prawo, książę Janie! Łamiesz prawo! Na teren klasztoru wstępu nie masz! – To moje ziemie i moja tu władza. A ten klasztor z łaski mych dziadów tu stoi! – Klasztor stoi z łaski Boga! I nie podlega ani twej władzy, ani jurysdykcji! Nie masz prawa tu wejść ani przebywać, ani ty, ani twoi zbrojni! Ani ten łotr, ani jego zbiry! – A on – Jan Ziębicki stanął w strzemionach, wskazał Reynevana – miał prawo tu przebywać? Przez całe lato? Wolnoć to, pani siostro, skrywać tu heretyków? Takich jak ten, co tam leży?

Reynevan spojrzał w kierunku, który wskazał książę. Tam, gdzie mur okalający wirydarz schodził się z pokrytą suchymi pędami bluszczu ścianą budynku infirmerii, leżał Bisclavret. Reynevan poznał go po szytej na miarę kurtce z cielęcej skóry, którą Francuz niedawno sobie sprawił i którą wszystkim kazał podziwiać. Tylko po kurtce mógł go poznać. Zwłoki były potwornie zmasakrowane. Jasnowłosy miles gallicus, niegdysiejszy Ecorcheur, Obłupiacz, musiał, gdy go osaczono, stoczyć ciężką walkę. I żywy wziąć się nie dał. – Jak więc jest? – spytał z przekąsem książę. – Miałbyż klasztor dyspensę na przygarnianie kacerzy i przestępców? Wierę, nie jest tak! Zamilcz tedy, kobieto, zamilcz. Pokorę okaż. Panie Borschnitz! Każ ludziom przeszukać tamte szopy! Mogą się tam kryć inni! Pomurnik chwycił związanego Reynevana za kołnierz, zawlókł przed opatkę, stanął bardzo blisko, twarzą w twarz. – Gdzie jest – zazgrzytał – jego kamrat? Wielkolud z gębą idioty? Mów, mniszko. – Nie wiem, o co ci chodzi – odrzekła nieulękle opatka. – Ani o kogo. – Wiesz. I powiesz mi, co wiesz.

– Apage, diabli pomiocie.

W oczach Pomurnika zapłonął piekielny ogień, ale opatka i tym razem nie spuściła wzroku. Pomurnik pochylił się ku niej. – Gadaj, babo. Albo sprawię, że ciężko pożałujesz. Ty i twoje mniszeczki. – Hola, Grellenort! – książę nie ruszył konia, wyprostował się tylko dumnie w siodle. – Co to, działasz na własną rękę? Ja tu wydaję rozkazy! Ja sądzę i ja kary orzekam! Nie ty! – Mniszki ukrywają więcej kacerzy, mości książę. Pewien jestem. Skrywają ich w klauzurze. Myślą, że tam nie wejdziemy, i drwią sobie z nas. Jan Ziębicki milczał przez chwilę, przygryzał wargę.

– Przeszukamy tedy i klauzurę – zdecydował wreszcie zimno. – Panie Borschnitz!

– Nie ośmielisz się! – krzyknęła opatka. – To świętokradztwo, Janie! Ekskomunikują cię za to! – Usuń się, siostro. Panie Borschnitz, do dzieła.

– Rycerze! – krzyknęła opatka, wznosząc ręce i zastępując zbrojnym drogę. – Żołnierze! Nie słuchajcie bezbożnych rozkazów, nie spełniajcie woli apostaty i świętokradcy! Jeśli go posłuchacie, klątwa spadnie i na was! I nie będzie dla was miejsca między chrześcijanami! Nikt nie poda wam strawy ni wody! Żołnie… Na dany przez Pomurnika znak jego najemnicy chwycili opatkę, jeden zacisnął jej na twarzy dłoń w nabijanej żelazem rękawicy. Spod rękawicy pociekła krew. Reynevan targnął się, wydarł z rąk zaskoczonych pachołków. Doskoczył, pomimo związanych rąk kopniakiem przewrócił jednego ze zbirów, barkiem odepchnął drugiego. Ale ziębiccy knechci już siedzieli na nim, obalili na ziemię. Tłukli pięściami. – Przeszukać budynki – rozkazał książę Jan. – Klauzurę też. A jeśli znajdziemy tam mężczyzn… Jeśli znajdziemy choć jednego ukrywanego husytę, to klnę się na Boga, klasztor drogo za to zapłaci. I ty drogo zapłacisz, moja pani siostro. – Nie nazywaj mnie siostrą! – wykrzyczała, plując krwią, szarpiąca się w rękach zbirów opatka. – Nie jesteś mi bratem! Wyrzekam się ciebie! – Przeszukać klasztor! Nuże, żywo! Panie Borschnitz! Panie Risin! Na co czekacie? Wydałem rozkaz! Borschnitz skrzywił się, zmełł w zębach przekleństwo. Wśród popędzonych rozkazem ziębickich armigerów i knechtów wielu miało miny dość niewyraźne. Wielu gniewnie mruczało pod nosem. Siostra szafarka zaczęła płakać. A niebo nagle zachmurzyło się. Książę Jan zerknął w górę. Jakby z lekką obawą – Ty» pater – odchrząknął, skinął na towarzyszącego mu kapelana. – Idź z nimi. Żeby przeszukanie było z księdzem i żeby religijnie jak trzeba. Żeby potem nie gadano. Wkrótce z przeszukiwanych pomieszczeń dobiegł łomot i trzask druzgotanych mebli. Z klauzury rozległ się krzyk, pisk, zawodzenie. A z okien scriptorium i prywatnych pomieszczeń opatki zaczęły wylatywać pergaminy i księgi. Pomurnik podniósł kilka. – Wiklef? – zaśmiał się, obracając ku opatce. – Joachim z Fiore? Waldhauser? To się tutaj czyta? I ty, wiedźmo, ważysz się nam grozić? Za te książeczki zgnijesz w biskupim karcerze, pleśnią tam porośniesz. A ekskomuniką, którą straszysz, obłoży się cały twój heretycki monastyr. – Dość, dość, Grellenort – uciął zgrzytliwie Jan Ziębicki. – Spuść no z tonu i zostaw ją w spokoju! Nadto mi się tu rządzisz. Panie Seiffersdorf, popędź przeszukujących, coś za bardzo się to wlecze. A te księgi i piśmidła na kupę! I spalić! – Dowody herezji?