– Grellenort. Bym cię do porządku nie musiał przywołać.
Księgi czerniały i zwijały się w ogniu. Przeszukanie zakończono. Żadnych mężczyzn ani husytów w klauzurze nie znaleziono. Wściekła mina Pomurnika mówiła sama za siebie. Kwaśny natomiast grymas księcia Jana wygładził się nagle w uśmiech, urodziwe oblicze pojaśniało. Trzymany przez pachołków Reynevan wykręcił szyję, obejrzał się. Zobaczył, co tak ucieszyło księcia. A wtedy serce zjechało mu na sam spód brzucha. Borschnitz i Risin wyprowadzali z klauzury Juttę.
– Tak, tak, Bielau – usłyszał, zdawało się, że gdzieś z oddali, głos księcia. – Sporo wiem o tobie. Jak myślisz, skąd wiedziałem, że cię tu znajdę? W Kłodzku wyłapano husyckich szpiegów, wszystkich wzięto żywcem. Jeden, twój kamrat, dużo wiedział. Długo wzbraniał się mówić, ale w końcu mówił. I powiedział wszystko. O tym klasztorze. O tobie. I o twoich miłostkach też. Zgodnie z oczekiwaniami Reynevana, orszak księcia Jana ruszył prosto na ziębicki trakt. Wbrew oczekiwaniom książę nie pojechał jednak do Ziębic, lecz nakazał postój w Henrykowie. Tuż opodal klasztoru. Cystersom, którzy wybiegli go witać, książę za gościnę podziękował, zarządził biwak na skraju lasu, pod olbrzymim dębem. Rozpalono tu wielkie ognisko z kłód, zaczęto przygotowywać przyniesione przez mnichów jedzenie, odczopowano antałki. Reynevan przyglądał się temu z konia, z którego nie pozwolono mu zsiąść. Trzej zbrojni pilnowali go nieustannie. Od wrzynających się w ciało więzów drętwiał, zdrętwiały marzł. Jutty nie miał okazji zobaczyć. Przetrzymywano ją na jednym z zakrytych wozów, nie zezwolono wyjść. W czasie jazdy sam książę kilkakrotnie podjeżdżał, zaglądał pod płachtę. Kilka razy do wozu zajrzał również Pomurnik. Reynevan dygotał w przeczuciu najgorszego. Wnet wyjaśniło się, skąd i dlaczego postój, i akurat pod dębem. Na skraj wsi zaczęli zjeżdżać konni. Rycerze w pełnych zbrojach. W mniej lub bardziej licznej asyście armigerów, strzelców i pachołków. Gości witał Hyncze von Borschnitz, marszałek księcia. Sam Jan Ziębicki wydymał tylko wargi, minimalnymi ruchami głowy dawał znać, że pełne szacunku ukłony raczył zauważyć. Tylko jeden z rycerzy zasłużył u Jana na nieco więcej atencji. Na jego tarczy widniało zielone, przebite trzema mieczami jabłko. Herb rodu Fullsteinów. – Witam, panowie – raczył wreszcie odezwać się książę Jan. – Wdzięczność winienem tym, którym służycie, że was na moją prośbę jako posłów przysłali. Dzięki i wam za trud. Witam na moich ziemiach. Witam Opawę i księstwo głubczyckie w osobie szlachetnego pana Fullsteina. Witam wrocławskie biskupstwo i gród Grodków w osobie pana starosty Tannenfelda. Witam Wrocław, witam Świdnicę. Wymienieni odpowiadali ukłonami. Posłowie Wrocławia nie nosili znaków, ale w jednym z nich Reynevan ze zdumieniem rozpoznał raubrittera Hayna von Czirne. Świdnicę reprezentował rycerz noszący w herbie srebrny osęk Oppelnów. Poseł biskupa, starosta grodkowski Tannenfeld, miał u siodła tarczę z zielonym rucianym wiankiem na czarnozłotych pasach, znakiem przypominającym herb dynastii askańskiej. – Powodu, dla którego jaśnie książę wezwał was – przemówił do zebranych Hyncze Borschnitz – domyślają się szlachetni panowie z pewnością. Czescy heretycy znowu najechali ziemie nasze. Ponownie miastu Kłodzku zagrażają. I ponownie, z Kłodzkiem się sprawiwszy, na nas ruszą. Pora tedy zebrać siły. Odpór dać! – Z Kłodzkiem się husytom nie sprawić – ocenił wysłannik Świdnicy, Oppeln z osękiem na tarczy. – Pan Puta z Czastolovic gród umocnił, załogę ma silną i bitną. Zdradą też go nie wezmą, bo szpiegów husyckich wyłowił jak raki. Teraz ich na męki bierze i po jednym kaźni, a naszego świdnickiego kata do tego wynajął. Dużo, mówią, hę, hę, ma mistrz z husytami roboty. – A my – podkręcił wąsa Borschnitz – mamy dzięki temu dobre informacje. Wiemy o wrogu dość! Chciał pan coś rzec na to, cny panie Reibnitz? – To ino – powiedział wysłannik Wrocławia, towarzysz Hayna von Czirne – że wiedza o husytach ni tajemną nie jest, ni jeno wam dostępną. Wszyscy wiedzą o nich wszystko. Prowadzi ich Jan Kralovec z Hradku, poznaliśmy go już. Ma pod sobą dwie setki konnych, jakieś półczwarta tysiąca pieszych i dwieście wozów z działostrzelectwem. Co tu uradzać będziem, domyślam się. I zapytuję: zbierzemyż to siłę, zdolną się z Kralovcową mierzyć? – Tego się wnet dowiemy – odezwał się Jan Ziębicki. Od was właśnie, cni panowie. Wszak z dobrymi was tu, tuszę, wieśćmi przysłano. Przekażcie mi więc te wieści. Za koleją. Ty pierwszy, Reibnitz, skoroś już gadać zaczął. – Mości książę – wyprostował się wrocławianin. Racz wybaczyć, ale ja nie gadam, ino pytam. Ja, Jorg Reibnitz z Falkenbergu, jestem prosty najemnik. Robię to, co mi kazano. A kazali mi panowie Rada miasta Wrocławia nie gadać, a słuchać. Wysłucham tedy wprzód, co inni powiedzą. Bo z rozkazu panów Rady mus mi się dowiedzieć, kto z tu reprezentowanych wojować z husytami myśli. A kto jako zwykle układać się z nimi będzie wolał i rozejmy zawierać. Fullstein z Opawy pokraśniał lekko, ale zmilczał, uniósł tylko hardo głowę. Jan Ziębicki wydął wargi. Oppeln nie wytrzymał.
– Co było, to było! – wybuchnął. – A ninie nie jest! Świdnica dowiodła, że bić się z kacerzami umie, dowiodła tego tak dowodnie, jak żaden z was tu stojących. Kto pod Kratzau husytów rozgromił, na głowę pobił, tego samego Kralovca, co dziś pod Kłodzkiem leży? My! Pan starosta Albrecht von Kolditz i pan podgtarosta Stosz! Świdnickie rycerstwo w boju pod Kratzau było, heretyckim ścierwem pole tam usłało. Nie wygadywać na Świdnicę temu, co dotąd przed husytami jeno zmykał! – Dobrze powiedziane – dźwięczny głos księcia Jana wzbił się nad pogwar. – Dobre a ważne słowo powiedział rycerz von Oppeln. Ważną nazwę. Kratzau, panowie rycerze. Zapamiętajcie: Kratzau! – Jedno Kratzau wiosny nie czyni – zauważył milczący dotąd Tamsz von Tannenfeld, starosta biskupiego Grodkowa. – Od bitwy miesiąc minął, a rozgromiony jakoby Kralovec pod Kłodzkiem znowu kłopotów nam przyczynia. Kratzau, nie przeczę, bitwa ważna, ale rozumniej na nią jako na traf szczęśliwy patrzeć. – Albo – rzekł Reibnitz – jak na ziarno. Co się ślepej kurze trafiło. Rycerze zarechotali. Oppeln poczerwieniał.
– Zawiść przez was przemawia! – krzyknął. – Zawidzicie Świdnicy i Łużycom sławy i chwały. Panowie Kolditz i von Polenz śmiało w bój poszli, z czołem podniesionym i sztandarami, w konnej szarży, iście jak Ryszard Lwie Serce pod Askalonem, a że audaces fortuna iuvat, kacerzy w polu pobili, krwawą łaźnię im spuścili, łup i wozy odjęli, precz z Łużyc przegnali. A wy zawidzicie! Bo wyście tu wiosną cięgi zbierali, przed husytami jako zające umykali… – Baczcie na słowa – syknął Hayn von Czirne.
– A co, nieprawda może? – wziął się pod boki wcale nie speszony jego wściekłą miną Oppeln. – Prokop pół Śląska z dymem puścił, a wyście za wrocławskimi murami w portki ze strachu srali! Haynowi ciemny karmin uderzył na policzki, Jorg Reibnitz szybko powstrzymał go, kładąc dłoń na naramienniku.
– Kolditz i Polenz – powiedział – uderzyli pod Kratzau na rozciągniętą kolumnę marszową, na wozy nagrużone łupem tak, że ledwo szły. Raptowną szarżą rozerwali husycki szyk, posiekli zaskoczonych i spanikowanych, nie dali im czasu strzelby nabić ni użyć. Inaczej nie Askalon tam byłby, ale Hattin. A w Świdnicy, miast fety, wielka żałoba. – Ależ za to właśnie, za to Świdnicy i Łużyczanom chwała! – zaśmiał się swobodnie marszałek Borschnitz. Mądrze wykorzystać miejsce, czas i przewagę, okoliczności na swą korzyść obrócić, niespodzianie na wroga uderzyć, taktyką mądrą go zaskoczyć… toć to wielkich wodzów są dyspozycje. Taką właśnie modą zwyciężali Żiżka i Prokop, chwała panom landwójtom, że husytów własną ich bronią pobić umieli. Ja im tego zawidzę, triumfu i chwały im zawidzę. I wcale się tego nie sromam. – Zwycięstwo pod Kratzau – dorzucił Fullstein – nowego ducha w nas tchnęło. Wróciło nadzieję, którąśmy tracili. Daj nam Bóg drugą taką wiktorię. – Da ją nam Bóg – ogłosił, prostując się dumnie, Jan Ziębicki. – I ja wam ją dam. Do boju z heretykami sam was poprowadzę. Ku wiktorii, która tę łużycką zaćmi. Poprowadzę was, wierę, ku takiej glorii, że Polenz i Kolditz w niepamięć pójdą. Oni pod Kratzau ledwo Kralovca skubnęli. My na proch go rozetrzemy. Kacerskie trupy w stos ułożymy, a z pojmanych będziem na szafotach pasy drzeć. To właśnie wam proponuję, waszym książętom, starostom i Radom. By sprzymierzyć się, wspólnie na Czechów uderzyć, zagładą ich uczcić Narodzenie Boże. Kto ze mną? I z jaką siłą? Ha? Co powie Wrocław? Świdnica? Opawa? – W imieniu Wacława Przemkowica, jaśnie książęcia na Głubczycach i Hradcu – rzekł Fullstein, szybko, jakby bojąc się, że ktoś go ubiegnie – obiecuję sto kopii opawskiego rycerstwa. Jaśnie książę własną osobą wojsko poprowadzi. – Biskup Konrad – powiedział po namyśle starosta Tannenfeld – stawi całą swą chorągiew. Wzmocnioną hufami z Grodkowa i Otmuchowa. Łącznie siedemdziesiąt kopii.