Na wozach wagenburga, między wozami i pod nimi, czekało w gotowości dwa i pół tysiąca Bożych bojowników. Tysiąc czekał w zwartym odwodzie, gotów zastąpić poległych i rannych. Pośrodku placu stłoczył się oddział szturmowy Sierotek, dwieście koni lekkozbrojnej jazdy.
Ogniska wygaszono. Przy wozach czerwono gorzały kotliki z żarem. – Idą! – meldowały powracające hlidki. – Idą!
– Gotuj się! – skomenderował hejtmanom Kralovec. Reynevan, ty przy mnie. – Chcę walczyć na wozie. W pierwszej linii. Proszę, bracie. Kralovec milczał długo, gryzł wąs. W świetle księżyca nie sposób było rozpoznać wyrazu jego twarzy – Rozumiem – odrzekł wreszcie. – A raczej domyślam się. Prośbie odmawiam. Zostajesz przy mnie. Obaj pójdziemy, gdy czas przyjdzie, z jazdą do boju. Idzie na nas tysiąc koni, chłopcze. Tysiąc koni. Na wozie, w polu… wszędzie, wierz mi, jednakie są szansę na to, by ci się spełniło pragnienie śmierci.
Wagenburg trwał w skupieniu i ciszy, martwej ciszy, którą ledwie kiedy przerwało chrapanie konia, zaszczęk broni lub kaszel któregoś z bojowników. Ziemia zaczęła wyczuwalnie drżeć. Zrazu lekko, potem coraz silniej i silniej. Uszu Reynevana dobiegł głuchy łomot kopyt uderzających o zmarzłą grudę. Sierotki zaczęły nerwowo kasłać, konie chrapać. Na wozach i pod wozami żarzyły się i migotały ogniki lontów. – Czekać – powtarzał od czasu do czasu Kralovec. Dowódcy przekazywali rozkaz po linii. Łoskot kopyt rósł. Przybierał na sile. Nie było już wątpliwości. Skryta w ciemnościach ciężka konnica przechodziła z kłusa do galopu. Wagenburg Sierotek był celem szarży. – Jezu Chryste – powiedział nagle Kralovec. – Jezu Chryste… Przecież nie aż tak! Przecież nie mogą być aż tak głupi! Łomot kopyt rósł. Ziemia dygotała. Dzwoniły spinające wozy łańcuchy. Szczękały i dzwoniły, zderzając się, ostrza gizarm i halabard. Coraz silniej dygotały zaciśnięte na drzewcach dłonie. Narastał nerwowy kaszel. – Dwieście kroków! – wrzasnął od wozów Wiłem Jenik.
– Gotuj się!
– Gotuj się! – powtórzył Jan Kolda. – No, chłopaki, półdupki razem! – Sto kroków! Widaaaać!
– Pal!!!
Wagenburg rozbłysnął ogniem tysiąca luf. I ogłuszającym gruchotem tysiąca wystrzałów. – Wśród kwiku koni, wśród wrzasku, wśród zgiełku i szczęku, ciemności rozjaśnił nagle ogień. Początkowo niemrawy, zaledwie pobłyskujący, podsycany zrywającym się w przedświcie wiatrem wybuchnął wreszcie z siłą i furią. Jasnym, wysokim płomieniem rozgorzały strzechy chat Schwedeldorfu i Starego Wielisławia, zapłonęły stogi pod Czerwoną Górą, stodoły, szopy i klecie nad Wielisławką. Jedne podpalono na rozkaz Kralovca, inne kazał w momencie ataku zapalić swoim książę Jan. Cel był ten sam: by zrobiło się jasno. Dość jasno, by było można zabijać. Salwa wagenburga miała skutek iście morderczy. Pod łomocącą o zbroje ulewą kul i bełtów pierwsza linia szarży runęła jak zmieciona wichrem; w kłębowisko przewróconych koni i ludzi wpadła, tratując, linia druga, szarżujące wierzchowce potykały się i wywracały na wierzchowcach obalonych i rannych, szalały, zrzucały jeźdźców wśród makabrycznego wizgu i rżenia. Z wizgiem koni mieszał się i bił w nocne niebo wrzask ludzi. Do wozów doszła dopiero linia trzecia, a choć impet jej ataku został w znacznym stopniu wyhamowany, wagenburg zadrżał, zatrząsł się pod uderzeniem pancernej jazdy. Wozy zakołysały się pod naporem. Ale stały. A na przypartych do nich rycerzy spadła lawina żelaza. Przygniatani przez własnych napierających z tyłu towarzyszy, nie mogąc cofnąć się ani uciec, bronili się, jak mogli przed walącymi się na nich ciosami. Husyckie cepy, topory i morgensterny druzgotały hełmy, halabardy rozwalały naramienniki, berdysze odrąbywały ramiona, tłukły wekiery i nadziaki, sudlice i alszpisy dziurawiły pancerze.
Ukryci pod wozami kusznicy strzelali z samostrzałów, pakując bełt za bełtem w końskie brzuchy, inni cięli nogi wierzchowców osadzonymi na sztorc kosami. Kwik, łomot żelaza i ryk wzbijały się nad pole boju, w brzeszczotach krwawo lśniły pożary. Pierwsza ustąpiła i poszła w rozsypkę chorągiew biskupia. W szarży zdziesiątkowana salwą, przy wagenburgu ugrzęzła, nadziała się, jak na wielkiego jeża, na gąszcz nastawionych pik, gizarm i rohatyn. Na ten widok w Mikołaju Zedlitzu zupełnie upadły serce i duch. Wykrzykując jakieś bełkotliwe i bezsensowne komendy starosta Otmuchowa nagle zawrócił konia, cisnął na ziemię tarczę ze złotą klamrą i zwyczajnie uciekł. Jego śladem pocwałował marszałek Wawrzyniec von Rohrau. Za obydwoma uciekła cała chorągiew. A raczej to, co z niej zostało. Następnym był Wacław, książę na Głubczycach, syn Przemka Opawskiego. Wacław, pasjonat nauk tajemnych, całą drogę rozmyślał nad zagadkowym horoskopem, jaki przed wyprawą postawili nadworni astrologowie. Teraz, gdy opawscy rycerze zaczęli padać pod ciosami husyckich cepów, książę Wacław uznał, że koniunkcje nie sprzyjają, a prospekty są złe. I że czas do domu. Na jego rozkaz cały kontyngent z Opawy przeszedł do odwrotu. Dość panicznego. Jan Ziębicki, Hinko Stosz i Jerzy Zettritz chrypli od wykrzykiwanych rozkazów. Rycerstwo cofnęło się spod wagenburga celem przegrupowania. Był to ostatni i najgorszy błąd dowódców w bitwie. Sierotki zdążyły tymczasem nabić hufnice i taraśnice, strzelcy mieli już w rękach hakownice i piszczały, gotowi byli kusznicy. Wśród ogłuszającego huku wagenburg ponownie zakwitł ogniem i dymem, na odstępujących Ślązaków spadł morderczy grad pocisków. Znowu kule i bełty z trzaskiem dziurawiły blachy, znowu waliły się, kwicząc, pokaleczone konie. A ci, co jeszcze byli w stanie, rzucili się do bezładnej ucieczki. Pierzchnął w popłochu, wyprzedzając wszystkich swoich podkomendnych, grodkowski starosta Tamsz von Tannenfeld. Wraz z resztką ocalałych rycerzy świdnickich zemknął z pola podstarosta Stosz. Głusi na rozpaczliwe wezwania księcia Jana i Zettritza poszli w rozsypkę rycerze wrocławscy i ziębiccy. – Teraz! – zaryczał Jan Kralovec z Hradku. – Teraaaaaz! Na nich, Boży bojownicy! Na nich! Bij! Ze ścian wagenburga momentalnie usunięto kilka wozów, powstałymi szczelinami wylała się w pole czeska jazda. Na lżejszych i wypoczętych koniach, mniej obciążeni zbroją, husyccy jezdni migiem doścignęli uciekających Ślązaków. Dościgniętych sieczono i kłuto bez litości, bez pardonu. W ślad za jazdą zza wozów wypadła piechota. Tym ze Ślązaków, których oszczędziły miecze kawalerii, teraz przyszło umierać pod cepami. – Na nich! Hyyyyr na niiiich!
Po polu snuł się dym i smród spalenizny. Pożary dogasały. Ale na wschodzie wstawał już krwawy świt.
– Hyr na nich! – ryczał Reynevan, galopując w szarży między Salavą a Brazdą z Klinsztejna. – Bij, zabij! Dopędzili Ślązaków, spadli na nich jak jastrzębie, zaczęła się dzika rąbanina. Miecze hukały po blachach, iskry sypały się z kling. Reynevan rąbał ile sił, wrzeszczał, wrzaskiem dodając sobie odwagi. Ślązacy wyrywali się z bitki, uciekali. Reynevan pogalopował w pogoń. I wtedy dostrzegł go Pomurnik.
Pomurnik w bitwie udziału nie brał, nie miał takiego zamiaru. Przybył pod Wielisław, jadąc skrycie w ślad za śląskim wojskiem, w jednym tylko celu. W wyłącznie jednym celu przyprowadził tu dziesięciu Czarnych Jeźdźców z Sensenbergu. Przewidując wypadki, wpadli na plac boju jak upiory. Krążąc i wypatrując. To, że w bitewnym zamęcie, dzikim zamieszaniu i błyskliwie rozświetlanych pożarami ciemnościach Pomurnik zdołał wypatrzeć Reynevana, było czystym przypadkiem. Łutem szczęścia. Gdyby nie ów łut, nic nie dałaby Pomurnikowi ani magia, ani haszsz'isz.
Dostrzegłszy Reynevana, Pomurnik zakrzyczał modulowanie. Czarni Jeźdźcy jak jeden obrócili konie. Charcząc zza przyłbic, pomknęli we wskazanym kierunku. Szaleńczym galopem, rąbiąc i siekąc stających na drodze, roztrącając, obalając, tratując. – Adsumus! Adsuuumuuus!