Reynevan spostrzegł ich. I zmartwiał.
Ale przypadki i łuty szczęścia przydarzały się wszystkim, nikt nie miał na nie monopolu. Zwłaszcza tej nocy. Gdy w ślad za jazdą husycka piechota wypadła zza wozów w pogoń za Ślązakami, niektórzy z artylerzystów porzucili puszki i dołączyli do gonitwy. Nie wszyscy. Niektórzy tak ukochali swą ognistą broń, że nawet w pościg nie ruszali bez niej. Humice, mające lawety na kołach, do takich manewrów nadawały się wprost idealnie. Trzeba było trafu, że trzy artyleryjskie załogi wypchnęły i wytoczyły swe hufnice w pole akurat na wprost szarżujących Czarnych Jeźdźców. Widząc, co się święci, puszkarze obrócili lawety. I przytknęli lonty do zapałów. Grad ołowianych siekańców, skrawków żelaza i naciętych gwoździ znaczył dla zakutych w płyty Jeźdźców tyle co groch, jak groch odbił się od napierśników. Kąt uniesienia luf hufhic sprawił jednak, że większość siekańców dostała się koniom. I uczyniła wśród nich prawdziwą masakrę. Ani jeden z dziesięciu koni nie zdzierżył salwy, ani jeden nie ustał na nogach. Kilku Jeźdźców zostało przygniecionych, kilku zabiły wierzgające kopyta. Inni gramolili się z ziemi, wstawali, charcząc, tocząc błędnym od haszsz'iszu wzrokiem. Nie dano im ochłonąć. Zza wozów wagenburga wypadł ostatni odwód Sierotek. Lżej ranni. Woźnice wozów. Kowale i rymarze. Kobiety. Wyrostki. Uzbrojeni w to, co upuścili polegli. Czarnych Jeźdźców odparły i przewróciły widły, partyzany i gizarmy, przewróconych Sierotki oblazły jak mrówki. Uniosły się i spadły kłonice, siekiery, maczugi, orczyki i młoty, bijąc w newralgiczne miejsca: w zasłony hełmów, w szorce, w nałokcice, w nakolanniki. W szczeliny zbroi wdarły się ostrza noży, szpikulców i sierpów. Charczenie zamieniło się w dziki, podnoszący włosy skrzek.
Czarni Jeźdźcy umierali ciężko. I długo. Długo nie chcieli rozstać się z życiem. Ale husyci bili, bili, bili i bili. Do skutku.
Pomurnik widział to wszystko i Reynevan widział to wszystko. Reynevan widział Pomurnika, Pomurnik widział Reynevana. Patrzyli na siebie skroś krwawe pole boju wzrokiem ćmiącym się od nienawiści. Aż Reynevan zaryczał wściekle, spiął konia i zaszarżował na Pomurnika, wywijając mieczem. Pomurnik rzucił tręzle, gwałtownym ruchem uniósł obie ręce, wykonał nimi w powietrzu skomplikowany gest. Momentalnie otoczyła go trzeszcząca i iskrząca poświata, wokół rozpostartych dłoni zaczęła rosnąć i puchnąć kula ognia. Ale czaru Pomurnik rzucić nie zdołał. Nie zdążył. Reynevan galopował, a od strony pola bitwy waliła na Pomurnika grupa konnych, już, już gotowych wsiąść mu na kark. Od wozów zaś gnała gromada litomyskiej piechoty z cepami i halabardami. Pomurnik wykrzyczał zaklęcie, zamachał rękoma jak skrzydłami. Na oczach Reynevana i zdumionych Sierotek z kulbaki karego ogiera zerwał się, trzepocząc, wielki ptak. Zerwał się, wzbił i uleciał w niebo, skrzecząc dziko. Uleciał i znikł. – Czary! – ryknął Matej Salava z Lipy. – Papistowskie czary! Tfu! Aby wyładować złość, grzmotnął karego ogiera toporem w łeb. Ogier padł na kolana, potem zwalił się na bok, sztywno prężąc nogi. – Tam! – zaryczał Salava, wskazując. – Tam są, psiewiary! Tam uciekają! Na nich, bracia! Bić! Za Kratzau! – Za Kratzau! Bić! Nikogo nie żywić!
Wyrwawszy się z bitewnego skrzętu, Jan Ziębicki uciekał w panice, w galopie wyduszając z chrapiącego konia ostatki sił. Kierował się na północ, w stronę dopalającego się Schwedeldorfu. Dokładnie nie wiedział, dokąd się kieruje, było mu zresztą wszystko jedno. Ogłupiały ze strachu uciekał tam, gdzie inni. Byle dalej od rzezi. Dopędził kilku rycerzy na ledwie idących, białych od piany koniach. – Risin? Borschnitz? Kurzbach?
– Mości książę!
– W konie, szybciej! Uchodźmy!
– Tam… – wysapał Hyncze Borschnitz, wskazując kierunek. – Za rzeczkę… – W konie!
Pomysł z rzeczką okazał się głupi. Najgorszy z możliwych. Nie dość, że na tle płonących chałup Schwedeldorfu widać ich było jak na dłoni, to brzegi strugi okazały się nigdy nie zamarzającym oparzeliskiem. Gdy podkowy skruszyły cienką warstewkę lodu na powierzchni, ciężkie rycerskie konie zapadły się i ugrzęzły. Niektóre po brzuchy. Nim groza położenia w pełni do nich dotarła, mieli pościg na karku, dokoła zaroiło się od husyckich konnych w saladach i kapalinach. Risin zawył, skłuty włóczniami. Kurzbach zaszlochał, skurczył się w kulbace, wziął buławą po głowie, zwalił się pod konia. Borschnitz zaryczał, jął siec wokół siebie mieczem, pozostali wzięli z niego przykład. Jan Ziębicki miecz zgubił w ucieczce, na widok otaczających go husytów chwycił wiszący u siodła topór, machnął nim, wykrzykując bluźnierstwa, w panice machnął tak niezręcznie, że krzywe stylisko wyśliznęło mu się z palców, a topór poleciał w cholerę. Husyci obskoczyli go ze wszystkich stron. Dostał w plecy, potem w głowę, pod hełmem ogłuszająco zahuczało, zsunął się z siodła, spadł. Spróbował się podnieść, dostał jeszcze raz, w bok, obuch wgniótł zbroję, wgnieciona zbroja złamała żebra, książę zakrztusił się, tracąc dech. Znowu dostał, upadł na wznak, zobaczył, jak na pokruszony wokół lód strumieniami sika krew. Usłyszał, jak obok cienko wyje sieczony mieczami Kurzbach. Jak krzyczy dobijany Borschnitz. I sam też zaczął krzyczeć. – Pardonu! Pardooonuuu! – zawył, zrywając z głowy armet. – Jestem książę… – Hodie mihi, cras tibi.
Książę zadygotał. Poznał Reynevana.
Reynevan postawił mu stopę na piersi. I uniósł to, co trzymał w rękach. Książę zobaczył, co to. I zrobiło mu się niedobrze. – Nieeee! – zawył jak pies. – Nie rób tego! Rozkazy wydane! W Ziębicach! Dziewka zginie! Jeśli mnie tkniesz, dziewka zginie! Reynevan wysoko uniósł rohatynę. I z rozmachu, z całej siły wbił ją księciu w brzuch. Specjalne, czwórgrannie kute ostrze przebiło folgi fartucha. Książę zaryczał z bólu, spazmatycznie podkurczył nogi, oburącz ucapił drzewce. Reynevan stopą docisnął go do ziemi, wyszarpnął rohatynę. Świat dokoła zrobił się oślepiająco jasny, biały, świetlisty. – Okuuup! – wył Jan. – Dam okuuuuup! Złoootooo! Jezu Chryyysteeee! Litooościiiii! Reynevan wziął potężny zamach. Ostrze rohatyny z trzaskiem wbiło się w szczelinę między napierśnikiem a szorcą, weszło po hak. Jan Ziębicki zakrzyczał, zadławił się, krew z ust chlustała mu na podbródek i zbroję. – Litooo… Litooohh… Oooohhh…
Reynevan chwilę mocował się z zaklinowanym brzeszczotem, wyrwał go wreszcie. Uniósł rohatynę i uderzył. Ostrze przebiło blachę. Książę Jan nie mógł już krzyczeć. Stęknął tylko. I rzygnął. Krew trysnęła na pół sążnia w górę. Reynevan zaparł się stopą o napierśnik, targnął drzewce, usiłując wyciągnąć uwięźnięte ostrze. – Wiesz co, Bielawa? – powiedział stojący obok Jan Kolda. – Ja myślę, że on już ma dość. Reynevan puścił rohatynę. Z trudem pokonując skurcz palców. Odstąpił o krok. Trochę dygotał. Opanował się. Kolda charknął przeciągle, splunął. – Ma dość – powtórzył. – Całkiem dość.
– Ano, chyba tak – kiwnął głową Reynevan. – Chyba całkiem.
Tak oto zginął i takiego doczekał epitafium Jan, książę na Ziębicach, Piast z Piastów, w prostej linii potomek Siemowita i Mieszka, krew z krwi i kość z kości Chrobrego i Krzywoustego. Zginął dwudziestego siódmego grudnia roku 1428, czyli, jakby powiedział latopis, vicesima septima die mensis Decembris Anno Domini MCCCCXXVIII. Zginoł w bitwie stoczonej pod wioszczyną o nazwie Stary Wielisław, milę jakąś na zachód od Kłodzka. Jak chcą jedni latopisowie, zginął jak jego prapra i coś tam dziad, Henryk Pobożny: pro defensione christiane fidei et sue gentis. Inni mówią, że zginął przez własną głupotę. Tak czy inaczej, zginął. Umarł. A męska Unia Piastów ziębickich umarła wraz z nim.