Bitwa wciąż trwała. Niektórzy ze Ślązaków, uciekać nie mogący lub nie chcący, stawili zaciekły opór. Zbiwszy się w koliska, odcinali się zajadle atakującym Sierotkom. Niektórzy walczyli samotnie. Jak Jerzy Zettritz, dowódca wrocławian. Pod Zettritzem zabito już dwa konie, pierwszego zaraz na początku bitwy, pod wagenburgiem, drugiego w ucieczce. Nie było więc jak uciekać. Bez hełmu, z okrwawionymi włosami, Zettritz był nadto ranny w nogę, husycka gizarma ukłuła go w udo, przedziurawiwszy kuty w Norymberdze nabiodrek. Krew lała się po blachach bejgwantów. Oparty o wierzbę na miedzy Zettritz chwiał się, ledwo stał, ale mężnie wymachiwał półtoraręcznym mieczem, odpędzał otaczających go napastników, zbyt natarczywych rąbał, aż dzwoniło. Otaczał go już wianuszek porąbanych, gdy któremuś z Czechów udało się wreszcie dźgnąć go glewią w policzek tak, że aż chrupnęły łamane zęby. Zettritz zachwiał się, ale ustał na nogach. Wypluł krew na napierśnik, zakurwił bluźnierczo. I odpędził atakujących zamaszystymi ciosami półtoraka. – Na honor, panie Zettritz – zawołał, podjeżdżając stępa, Brazda z Klinsztejna. – Może wystarczy? Jerzy Zettritz wypluł krew. Spojrzał na ostrzewie na piersi Brazdy. Odetchnął ciężko. Chwycił miecz za klingę i uniósł, na znak, że zdaje się na łaskę. Po czym zemdlał.
– Bóg zwyciężył – powiedział zmęczonym głosem Jan Kralovec z Hradku. – Bóg tak chciał – dodał, zupełnie bez patosu. – Odcięty został róg Moabu, a ramię jego złamane. – Bóg zwyciężył! – wzniósł zakrwawiony miecz Piotr Polak. – Zwyciężyliśmy, Boży,bojownicy! Butne niemieckie rycerstwo leży tu w prochu! Kto nas teraz powstrzyma? – Pomściliśmy Kratzau! – krzyknął, ocierając krew z twarzy, Matej Salava z Lipy. – Bóg z nami! – Bóg z nami!
Triumfalny wrzask tysiąca gardeł Bożych bojowników ostatecznie, zdało się, rozpędził półmrok i mgły. Przebijając się przez dymy pożarów, wstawał i jaśniał dzień. Dies illucescens. – Muszę jechać – powtórzył Reynevan, całą siłą woli powstrzymując zęby, którym nagle zachciało się szczękać. – Muszę jechać, bracie Janie.
– Złamaliśmy ich – powtórzył Jan Kralovec z Hradku.
– Odcięliśmy róg Moabu. Jan Ziębicki zabity, Świdnica i Wrocław zdziesiątkowane. Nikt nas teraz nie powstrzyma. Wykorzystamy to zwycięstwo. Śląsk jest na naszej łasce. Chcesz zemsty? Idź z nami. – Muszę jechać.
Słońce przedarło się przez chmury. Dzień zapowiadał się mroźny. Dwudziesty siódmy grudnia 1428. Poniedziałek po Narodzeniu Pańskim. Kralovec odetchnął głęboko.
– Ha, jeśli mus, to mus… Jedź zatem. Spanembohem!
Na głowie wisielca siedziała wrona.
Dzień, choć mroźny, był pięknie słoneczny, zupełnie niemal bezwietrzny. Wisielec lekko tylko kołysał się i obracał na skrzypiącym sznurze, co wronie zdawało się zupełnie nie przeszkadzać. Wczepiwszy szpony w resztki włosów trupa, ptak metodycznie i spokojnie wydziobywał, co tam było do wydziobywania.
Lśniły w grudniowym słońcu dachówki na wieżach Ziębic. Drogą w kierunku Bramy Grodzkiej zmierzał sznur uciekinierów. Wieści o nadciągających husytach rozchodziły się widać szybko. Reynevan poklepał zmydloną od piany szyję konia. Dzielące Stary Wielisław od Ziębic sześć mil pokonał w zaiste imponujące półtorej godziny. Rezultat był taki, że konia do cna zmordował. Końcowy odcinek trasy przyszło mu ledwo człapać. I to z przystankami. Wrona zerwała się z głowy wisielca, odleciała, kracząc, by siąść nieco wyżej, na poziomej belce szubienicy. – Reinmar z Bielawy, jak sądzę?
Człowiek, który zadał pytanie, zjawił się nie wiadomo skąd. Jakby wyrósł spod ziemi. Siedział na srokatym koniku. Odziany był z mieszczańska. Twarz miał pospolitą, a akcent polski. – Reinmar z Bielawy, oczywiście – sam sobie odpowiedział. – Właśnie czekam tu na waści. Reynevan, miast odpowiadać, sięgnął po miecz. Człowiek z pospolitą twarzą nie drgnął nawet. – Czekam – powiedział spokojnie – bez żadnych złych zamiarów. Po to jedynie, by przekazać informację. Ważną informację. Mogę mówić? Wysłuchasz waść spokojnie? Reynevan nie miał zamiaru potwierdzać. Nieznajomy zauważył to. Gdy się odezwał, głos zmienił mu się. Zabrzmiały w nim nuty metaliczne i złe. – Do miasta nie masz po co wjeżdżać, Reinmarze z Bielawy. Jechałeś szybko, nie szczędziłeś konia. A jednak spóźniłeś się. Reynevan przemógł ogarniającą go nagle rozpacz. Zwalczył słabość. Opanował podjeżdżające do gardła serce. Dłonie, które zaczęły się trząść, ukrył za łękiem siodła. Do bólu zacisnął szczęki. – Panny, na ratunek której spieszyłeś, w Ziębicach już nie ma – powiedział nieznajomy. – Spokojnie! Bez głupstw! Pacjencji, pacjencji więcej. Wysłuchaj mnie… Reynevan ani myślał słuchać. Dobył miecza i ukłuł konia ostrogą. Koń szarpnął się, grzebnął kopytem, zaparskał, zadarł i obrócił łeb. I nie postąpił ni cala do przodu.
– Więcej pacjencji – powtórzył nieznajomy. – Nie rób głupstw. Twój koń nie ruszy się z miejsca, a ty się do mnie nie zbliżysz. Wysłuchaj mnie, proszę – Mów. Mów, co z Juttą.
– Panna Jutta de Apolda jest cała i zdrowa. Ale opuściła Ziębice., – Skąd… – Reynevan odetchnął głęboko. – Skąd mam wiedzieć, że nie łżesz? Nieznajomy uśmiechnął się nieładnie.
– Yeritatem dicam, guam nemo audebit prohibere – jego dobra łacina zdradzała Polaka na równi z akcentem. Panny Jutty nie masz już w Ziębicach. Uznaliśmy, że w ręku księcia Jana nie jest bezpieczna. Że ludzie, których pieczy książę ją poruczył, nie gwarantują jej nietykalności cielesnej. Postanowiliśmy tedy salwować pannę Juttę z ziębickiego uwięzienia. Pofortuniło nam, salwowaliśmy. I wzięliśmy, że się tak wyrażę, sub tutelam. – Gdzie ona teraz jest?
– W bezpiecznym miejscu. Spokojnie, młodzieńcze, spokojnie. Nic jej nie grozi. Włos jej z głowy nie spadnie. Jest, jak zaznaczyłem, pod naszą opieką. – Znaczy, pod czyją? Pod czyją, do cholery?
– Jesteś zaskakująco niedomyślny.
– Inkwizycja?
– Tu dicis – uśmiechnął się nieznajomy. – Tyś powiedział. Reynevan ponownie spróbował pchnąć konia do przodu, a koń ponownie zachrapał i zatupał w miejscu. – Innych za magię palicie – splunął. – Hipokryci zasrani. Nie pytam, czego chcecie ode mnie ani jaki jest cel szantażu, odgaduję, w czym sprawa. I lojalnie uprzedzam: dopiero co utrupiłem jednego skurwysyna szantażystę. I mocno sobie postanowiłem utrupiać następnych, wszystkich, jacy się pojawią. Powtórz to Grzegorzowi Hejnczemu. A ciebie, posłańcze, zapamiętam, bądź pewny. Nie będziesz wiedział ni dnia, ni godziny. – Pacjencja, Reinmarze, pacjencja – skrzywił wargi nieznajomy. – Panuj nad sobą i kontroluj zachowanie. Albowiem brak kontroli może mieć trudne do przewidzenia, niemiłe sekwele. Bardzo niemiłe sekwele.
– Dla Jutty? Rozumiem.
– Nie rozumiesz. Schowaj miecz i wysłuchaj mnie. Wysłuchasz? – Mam wyjście? Wszak w przeciwnym razie będą niemiłe sekwele. Wszak Jutta jest w waszych łapach. W waszych lochach… – Nie jest w żadnych lochach – przerwał nieznajomy. Nikt jej nie skrzywdzi, nie dotknie palcem, w niczym nie ubliży ani nie uchybi czci. Jutta de Apolda jest pod naszą opieką. Jest, owszem, odosobniona… Za wiedzą zresztą i aprobatą jej matki, pani Agnes, cześnikowej z Schónau. Panna Jutta przebywa w bezpiecznym miejscu. Odsunięta i odizolowana od niebezpieczeństw tego świata. Od pewnych idei, które niegdyś przywiodły na stos Maifredę da Pirovano. I od ciebie. Zwłaszcza od ciebie. I na razie odsuniętą i odizolowaną panna Jutta pozostanie. – Na razie?
– Do czasu.
– Do jakiego czasu? Kiedy ją uwolnicie?