– Ale umknął?
– Umknął.
– Znowu więc – Flutek pociągnął z kufla – przepadła ci szansa na zemstę. Iście, pechowiec z ciebie, pechowiec. Nic, zaiste, nie darzy ci się, los nijak nie chce ci sprzyjać. Niejeden by się załamał, mając wciąż taki niefart. Ale ja patrzę na ciebie i widzę, że znosisz to z godnością. Nic, tylko podziwiać. I zazdrościć. – Ale – podjął, nie doczekawszy się reakcji – mam dla ciebie dobrą wiadomość. Co się nie udało tobie, udało się mnie. Dopadłem łobuza. Faktycznie niedaleko kościoła Świętego Walentego, co bardzo ładnie akcentuje twoją prawdomówność. Cieszysz się, Reynevan? Jesteś wdzięczny? Na tyle może, by szczerze porozmawiać o pięciuset grzywnach podatkowego poborcy? – Zlituj się, Neplach.
– Przepraszam, zapomniałem, ty wszak o aferze z poborcą nie wiesz nic, niewinnyś i nieświadomyś. Wracajmy zatem do łobuza, którego pojmałem. Wystaw sobie, że to ni mniej, ni więcej, a Jan Smirzycky ze Smirzyc, hejtman na Mielniku i Rudnicach. Wystawiłeś sobie? – Wystawiłem.
– I co?
– I nic.
Wyglądało, że diabełki fikną kozła. Ale nie fiknęły.
– Twoje doniesienia o udziale Jana ze Smirzyc w śląskim spisku – podjął po chwili Flutek – to już niestety zeszłoroczny śnieg. Wzięły się i zdezaktualizowały. Czas nastał nam historyczny, dzieje się wiele, każdy dzień przynosi zmiany, co wczoraj było ważne, dzisiaj znaczenia nie ma, a jutro warte będzie mniej niźli psie łajno. Rozumiesz to, myślę?
– A jakże.
– To dobrze. Zresztą w tak zwanym wymiarze ogólnym rzecz jest bez znaczenia, cóż to w końcu za różnica, za co się Smirzyckiego osądzi, skaże na śmierć i straci, za spisek, za zdradę, za rewoltę, jedna cholera. Co ma wisieć, nie utonie. Twój brat będzie pomszczony. Cieszysz się? Jesteś wdzięczny? – Błagam, Neplach, nie mów tylko, proszę, o pięciuset
grzywnach poborcy.
Flutek odstawił kufel, spojrzał Reynevanowi prosto
w oczy.
– Nie będę o nich mówił. Rzecz bowiem przykra, ale
Smirzycky zwiał.
– Co?
– To, co słyszysz. Smirzycky drapnął. Uciekł z więzienia. Szczegółów chwilowo nie znam, jedno tylko jest wiadomym: w ucieczce dopomogła mu miłośnica, córka praskiego tkacza. Rzecz zaiste bulwersująca, sam oceń. Rycerz wysokiego rodu i jego metresa, plebejuszka, panna tkaczykówna. Musiała wiedzieć, że jest dla niego tylko zabawką, że nic z tego związku być nie może. A jednak zaryzykowała dla kochanka życiem. Lubczyku jej zadał, czy jak?
– A może – Reynevan wytrzymał spojrzenie – wystarczyło człowieczeństwo? Głos za plecami, przypominający: kominem memento te? – Ty się dobrze czujesz, Reynevan?
– Jestem zmęczony.
– Napijesz się?
– Dziękuję, ale na pusty żołądek…
– Ha. Celnie, doktorku. Hola, gospodarzu! Sam tu!
We czwartek po Narodzeniu Marii, jedenastego września, pięć dni po próbie puczu, ściągnął pod Pragę Prokop Goły, triumfator spod Tachowa i Strzybra. Przybyła z nim cała armia, Tabor, Sierotki, prażanie i ich adherenci, wozy bojowe, artyleria, piechota i jazda. Było tego in toto dwanaście tysięcy zbrojnego luda. I był z nimi Szarlej.
Rozdział trzeci
w którym Reynevan dowiaduje się, że musi się. strzec Baby i Panny.
– Niezła była – ocenił Szarlej – ta jajecznica. Smak, prawda, nieco psuł seler, zupełnie się z jajkami nie komponujący. Kto, na rany boskie, i po co pakuje do jajecznicy tarty seler? To jakaś rozbuchana kulinarna fantazja miłej pani gospodyni. Ale nie ma co malkontencie", grunt, że brzuch pełen. Pani gospodyni, nawiasem, niewiasta niczego sobie, niczego… Kształty Junony, ruchy pantery, w oku błysk, ha, może też wynajmę u niej izbę i trochę pomieszkam? Myślę o zimie, teraz długo tu nie zabawię, bo jak nie jutro, to pojutrze Prokop rozkaże wymarsz, pociągniemy, jak się gada, pod Kolin, odpłacić za zdradę panu Borzkowi z Miletinka… Hola, Reinmarze, czy my idziemy aby we właściwą stronę? Pragę znam średnio, ale czy nie powinniśmy iść raczej tam, za Ratusz Nowomiejski, w stronę klasztoru karmelitów? – Idziemy przez Zderaz do przystani pod Targiem Drzewnym. Popłyniemy łodzią. – Wełtawą?
– Jak najbardziej. Zawsze tak robię ostatnio. Mówiłem
ci, pracuję w szpitalu Bohuslavów, to jest niedaleko Franciszka. By tam dotrzeć, trzeba drałować przez całe miasto. To więcej niż pół godziny marszu, a w dni targowe należy doliczyć drugie pół godziny stania w tłoku pod zakorkowaną Bramą Svatohavelską. Łodzią jest szybciej. I wygodniej.
– Kupiłeś więc łódź – Szarlej kiwnął głową z kiepsko udawaną powagą. – Dobrze się tu, widzę, powodzi medykom. Noszą się wytwornie, mieszkają luksusowo, śniadają obficie, obsługiwani przez atrakcyjne wdówki. Każdy, wzorem weneckich patrycjuszy, ma własną gondolę. Chodźmy, chodźmy, pilno mi ją ujrzeć. Przycumowana do nabrzeża szeroka płaskodenna łódź w niczym raczej nie przypominała weneckiej gondoli być może dlatego, że służyła do transportu warzyw. Szarlej nie pokazał rozczarowania, wskoczył zręcznie na pokład i rozsiadł się między koszami. Reynevan przywitał się z flisakiem. Pół roku temu wyleczył mu nogę, paskudnie przygniecioną burtami dwóch barek, za co kursujący codziennie z Pszar do Bubnów flisak odwdzięczał się gratisowym transportem. No, powiedzmy, prawie gratisowym – w ciągu minionego półrocza Reynevan zdążył już leczyć żonę flisaka i dwoje spośród sześciorga jego latorośli. Za chwilę ciężka od marchwi, rzepy i kapusty krypa odbiła od brzegu i popłynęła, zanurzona głęboko, wełtawskim nurtem. Woda, oprócz wiórów i sęków, niosła mnóstwo kolorowych liści. Był już wrzesień. Prawda, wyjątkowo ciepły. Oddalili się od brzegu, przepłynęli przez jaz i bystrzynę, wokół której ostro biły bolenie, prześladujące ławice uklei. – Wśród licznych zalet takiej żeglugi – zauważył bystro Szarlej – nie najmniej ważną jest możliwość pogadania bez obawy, że ktoś podsłucha. Możemy tedy kontynuować wczorajszą wieczorną pogawędkę. Wczorajsza pogawędka, zaczęta wieczorem i przeciągnięta w głęboką noc, tyczyła, ma się rozumieć, głównie ewenementów ostatnich miesięcy – od bitwy tachowskiej po niedawny pucz Hynka z Kolsztejna i jego konsekwencje. Reynevan powtórzył Szarlejowi wszystko, czego przed tygodniem dowiedział się od Jana ze Smirzyc. I opowiedział o powziętych zamierzeniach. Zamierzeń tych, jak można było oczekiwać, Szarlej absolutnie nie aprobował. Nie aprobował ich ani wczoraj, ani dziś. – To pomysł całkiem nierozumny – powtórzył opinię. To kompletne szaleństwo, wracać na Śląsk i szukać zemsty. Gdybym nie wiedział lepiej, pomyślałbym, żeś wcale nie zmądrzał przez ostatnie dwa lata, ba, tuszyłbym, żeś jeszcze bardziej zgłupiał. Ale przecież tak nie jest. Zmądrzałeś, Reinmarze, dowodzi wszak tego twój postępek ze Smirzyckim. Miałeś go w ręku, na łasce i niełasce. I co? Puściłeś wolno. Rozżalony śmiercią brata, żądny odwetu, a wypuściłeś. Bo rozumem, mając go wszakże, ogarniasz bezsens takiej zemsty. Winny śmierci twojego brata nie jest wszak Smirzycky. Ów Birkart von Grellenort, choć być może zabił Peterlina własnoręcznie, biskup wrocławski Konrad, choć wydał rozkaz, winy, paradoksalnie, również nie ponoszą. Tym, co zabiło Peterlina, był bowiem historyczny czas. To historyczny czas wtedy, zimą roku 1425, przywiódł Ambroża pod Radków i Bardo. To historia, nie mieszkańcy Kutnej Hory, strącała pojmanych husytów do kopalnianych szybów. To nie Węgrzy Luksemburczyka, lecz historia gwałciła i zarzynała baby w zdobytych Lounach. To nie Żiżka, lecz historia mordowała i paliła żywcem ludzi w Chomutowie, Beruniu i Czeskim Brodzie. To również historia zabiła Hynka z Kolsztejna. Szukać zemsty? Na historii? Być jak król Kserkses, batożący morze? Reynevan pokręcił głową. Ale się nie odezwał.