– Żyje. I jest największym żyjącym specjalistą w zakresie ciał i bytów astralnych. Jeśli ktoś może tu pomóc, to tylko on. Chodźmy na obiad. Ach… Byłbym zapomniał… Nekromanta odnalazł wzrokiem Reynevana, spojrzał mu w oczy. – Tyś jest jego przyjacielem, młodzieńcze – stwierdził, nie zapytał. – Imię twe Reynevan. Reynevan przełknął ślinę, potwierdził kiwnięciem głowy.
– Będąc w transie, ów Samson wieszczył – rzekł beznamiętnie Axleben. – Wieszczba była kilkakrotnie powtórzona, wyraźna, czytelna, dokładna. Tyczyła właśnie ciebie. Masz się strzec Baby i Panny. – Tak się składa – nekromanta zmroził spojrzeniem szydercze uśmiechy Szarleja, i Tvrdika. – Tak się składa, że wiem, w czym rzecz. Baba i Panna to dwie słynne wieże. Nie mniej słynnego zamku Troski, na Podkarkonoszu. Strzeż się zamku Troski, młodzieńcze zwany Reynevanem. – Szczęśliwym trafem – wykrztusił Reynevan – nie wybieram się w tamte strony. – Trafem jest co innego – rzucił przez ramię Axleben, ruszając w stronę drzwi. – To, że Rupilius Ślązak, jedyna osoba, która w mojej opinii może pomóc twojemu Samsonowi, od dobrych dziesięciu lat mieszka w Czechach. Na zamku Troski właśnie.
Rozdział czwarty
w którym pod Kolinem bombardy kropią i gruchają, a plany się rodzą, jedne wielkie, inne mniejsze, jedne bardziej, inne mniej utopijne i fantastyczne – ale co tak naprawdę jest utopią i fantazją, pokaże czas dopiero.
– Bracie Prokop! Bracie Prokop! Bombarda ostygła! Kropniemy jeszcze raz? Mężczyzna, do którego zwrócił się z pytaniem starszy nad puszkami, był postawny i barczysty. Jego rumiana twarz o prostych rysach, bulwowaty nos i czarne sumiaste wąsy sprawiały, iż wyglądał jak chłop, jak zadowolony z urodzaju wieśniak. Reynevan widywał już tego mężczyznę. Kilkakrotnie. Zawsze przyglądał mu się z ciekawością. Prokop przed rewolucją był księdzem, mówiono, że pochodzi z Pragi, z rodu staromiejskich patrycjuszy. Do husytów przystał zaraz po defenestracji, ale przed rokiem 1425 był zaledwie jednym z wielu taboryckich kaznodziejów – wśród których wyróżniał się nie tylko rozsądkiem, zimną krwią i tolerancją, ale i faktem, że wbrew nakazom husyckiej liturgii nie nosił apostolskiej brody, lecz co rano pedantycznie się golił, pielęgnując tylko swój słynny wąs. Od tego to golenia właśnie brał się jego przydomek Goły. Po zgonie Bohusława ze Szwamberka zupełnie niespodziewanie obrano Prokopa najwyższym hejtmanem, głównodowodzącym Taboru i naczelnym "Sprawcą" – tak tłumaczono tytuł director operationum Thaboritarum. Niedługo po nominacji Prokop zyskał sobie drugi przydomek: Wielki. I szło nie tylko o wzrost. Prokop okazał się prawdziwie wielkim wodzem i strategiem, dowiodły tego spektakularne zwycięstwa pod Usti, pod Zwettlem, pod Tachowem i Strzybrem. Gwiazda Prokopa Gołego świeciła jasno. – Bracie Prokop! – przypomniał o sobie puszkarz. Kropniemy? Prokop Goły spojrzał na mury i wieże Kolina, ładnie komponujące się czerwienią dachówek z jesienną kolorystyką liści okolicznych lasów i zarośli. – A co wam tak – odpowiedział pytaniem – do tego kropienia pilno? Do burzenia? To czeskie miasto, na Boga! Poczekajcie, pójdziemy za niedługo na ościenne krainy, tam sobie postrzelacie, tam sobie poniszczycie. A Kolin potrzebny mi cały i mało uszkodzony. I takim go weźmiemy. Kolin, zupełnie jakby chciał wyrazić sprzeciw i dezaprobatę, odpowiedział. Z murów huknęło, gruchnęło, na blankach zakwitły dymy, zaświszczały kamienne kule. Wszystkie wryły się w ziemię o jakieś dwadzieścia kroków od szańców pierwszej linii oblężenia. Osaczony w Kolinie pan Dziwisz Borzek z Miletinka dawał znać, że wciąż nie zbywa mu ni na prochach, ni na woli walki. – Pana Dziwisza Borzka – uprzedził pytanie Prokop zmusimy do poddania. I przejmiemy gród bez zniszczeń, bez rzezi po szturmie, bez plądrowania. Żeby lubili kolińscy mieszczanie brata Hertvika, który wkrótce będzie tu hejtmanił. Otaczający Prokopa dowódcy husyccy zarechotali chórem. Reynevan znał wielu z nich. Nie wszystkich. Nie znał Jana Hertvika z Ruszinova, mającego już, jak się okazywało, nominację na hejtmana Kolina w kieszeni. Z innych Sierotek widywał już Jana Kralovca z Hradku, Jirę z Rzeczycy, w jasnowłosym i pogodnie uśmiechniętym olbrzymie domyślał się Jana Koldy z Żampachu. Z dowódców Taboru rozpoznawał Jarosława z Bukoviny, Jakuba Kromieszyna, Otika z Loży, Jana Bleha z Tiesznicy. – Tedy – Prokop wyprostował się, rozejrzał, by było jasne, że mówi nie tylko do puszkarza, lecz także do pozostałych. – Tedy proszę mi się nie spieszyć, nie wyrywać, prochów nie psować… – Tylko stać mamy? – spytał ze słyszalną niechęcią Jan Kolda. – Pod tymi murami? Bezczynnie? – Kto powiedział – Prokop wsparł się na częstokole żeby bezczynnie? Bracie Jarosławie! – Na rozkaz!
– Czy Flu… Czy brat Neplach przysłał wreszcie tych swoich Stentorów? – Przysłał – potwierdził Jarosław z Bukoviny. – Dziesięciu. Oj, mordy straszne… Gorzałą i cebulą jedzie od nich tak, że dużego chłopa obala. Ale głosy rychtyk niby dzwony… – Niechaj więc idą pod mury i wołają. W dzień i w nocy. Zwłaszcza w nocy, nocą to najlepiej działa. Czy pan Borzek ma dzieci w Kolinie? – Córkę.
– Niech dużo wołają o tej córce. Ty zaś, bracie Kolda, jako że nie lubisz bezczynności… – Słucham rozkazu!
– Weźmiesz swą jazdę, objedziesz wsie, po tej i po tamtej stronie Łaby. Raz jeszcze otrąbisz po całej okolicy, że jeśli kto popróbuje dostarczać do miasta żywność, to ciężko będzie żałował. Złapiemy choćby z jednym podpłomykiem, choćby z woreczkiem kaszy – obie ręce i obie nogi usieczemy. – Na rozkaz, bracie Prokop!