Выбрать главу

– Znakomicie. Teraz zaś… Reinmarze, brat Neplach doniósł mi, żeś specem od medycyny… hmm… niekonwencjonalnej. A mnie w kościach okrutnie łupie… Możesz to zamówić? Uleczyć jakimś zaklęciem? – Bracie Prokopie… Magia jest zakazana… Czarownictwo to peccatum mortalium… Czwarty artykuł praski… – Przestań pieprzyć, dobrze? Pytałem, czy możesz uleczyć. – Mogę. Proszę pokazać, gdzie boli.

Rozdział piąty

w którym zostawiamy na krótko naszych bohaterów i przenosimy się z Czech na Śląsk, by zobaczyć, co w tym samym mniej więcej czasie porabiają niektórzy starzy – i nowi – znajomi.

Czy ja go już gdzieś nie widziałem, myślał, patrząc na swego gościa, Wendel Domarasc, magister scholarum szkoły kolegiackiej Świętego Krzyża w Opolu. Czy ja go gdzieś nie widziałem? A jeżeli tak, to gdzie? W Krakowie? W Dreźnie? W Opawie? Zza okna dobiegały głosy uczniów, chórem recytujących strofy Thebais Stacjusza. Co jakiś czas recytację przerywał wrzask – to dozorujący klasę signator za pomocą rózgi poprawiał komuś łacinę i zachęcał do postępów w nauce. Gość był wysoki, szczupły do chudości, ale wyczuwało się w nim siłę. Siwawe włosy nosił na modłę kleru, filcowa czapka, Wendel Domarasc szedł o każdy zakład, kryła tonsurę lub jej ślad. Przybysz mógłby też – o to również magister gotów był się założyć – po mniszemu spuścić wzrok, pokornie schylić kark, złożyć ręce i mamrotać modlitwę. Mógłby. Gdyby chciał. Teraz ewidentnie nie chciał. Patrzył magistrowi wprost w oczy. Oczy przybysza były bardzo dziwne. Swą nieruchomą ostrością niepokoiły, budziły tysiące mrówek za kołnierzem i na plecach. Ale najdziwniejszy był ich kolor – miały barwę żelaza, kolor starej, pociemniałej, wysłużonej klingi noża. Realizm potęgowały rudawe plameczki na tęczówkach, wypisz wymaluj wżery rdzy. – Ecce sub occiduas versae iam Noctis habenas astrorumque obitus, ubi primum maxima Tethys imu… impulit… Aj! O Jezu! Wendel Domarasc, magister scholarum szkoły kolegiackiej Świętego Krzyża w Opolu, a zarazem główny rezydent taboryckiego wywiadu, szef i koordynator siatki szpiegowskiej na Śląsku, westchnął cicho. Wiedział, kim był przybysz, uprzedzono go, że przybędzie. Wiedział, z czyjego rozkazu przybysz przybył i czyj autorytet reprezentuje. Wiedział, jakie przybysz ma pełnomocnictwa, wiedział, że ma prawo rozkazywać, wiedział też, co grozi za niewykonanie jego rozkazów. Więcej Domarasc nie wiedział. Nic więcej. W szczególności tego, jakie przybysz nosi imię. – Ano, tak, moiściewy – zdecydował się wreszcie na formę tyleż grzeczną, co bezpiecznie neutralną. – Nielekko nam tu na Śląsku ostatnimi czasy. Oj, nielekko… Nie mówię wam tego, zrozumcie, by się od zadań wykręcać czy nieróbstwo usprawiedliwiać, nie, co to, to nie, ja starań dokładam, może być brat Prokop pewien… Urwał. Żelazne spojrzenie przybysza, jak się okazywało, miało, oprócz innych, również przedziwną zdolność tamowania potoków wymowy. – W lutym łońskiego roku – Wendel Domarasc przeszedł na zdania krótsze i bardziej konkretne – powstał, jak pewnie wiecie, Związek Strzeliński. Książęta śląscy, starostowie i rady Wrocławia, Świdnicy, Jawora i Kłodzka. Ceclass="underline" mobilizacja armii do uderzenia na Czechy. A przed mobilizacją likwidacja działających na Śląsku czeskich siatek.

Przybysz kiwnął głową na znak, że wie. Ale żelazne oczy nie zmieniły wyrazu. – Uderzyli w nas silnie – podjął beznamiętnie szpieg. – Biskupia inkwizycja, kontrwywiady Albrechta Kolditza i Puty z Czastolovic. Opaci z Henrykowa, Kamieńca i Krzeszowa. Jesienią pojmano rezydenta świdnickiego i kilku naszych ludzi we Wrocławiu. Kogoś zmuszono do zeznań lub ktoś zdradził, bo już w drugą niedzielę adwentu wygarnięto grupę z Jawora. Zimą aresztowano większość agentów z rejonu Nysy. A w tym roku nie ma miesiąca, by ktoś nie wpadł… Albo by kogoś nie zabito. Szerzy się terror. Sprzyjający nam giną. Giną współpracujący kupcy… Strach padł na ludzi. Werbować nowych agentów w takich warunkach trudno, infiltrować trudno, wzrasta ryzyko zdrady i prowokacji… Brata Prokopa, pojmuję to, nie interesują trudności, ale rezultaty, wyniki… Przekażcie, że robimy, co możemy. Robimy swoje. Ja robię swoje. Przestrzegam zasad rzemiosła i robię swoje… – Nie przyjechałem tu na inspekcję – wtrącił spokojnie żelaznooki. – Mam na Śląsku swoje zadanie do wykonania. Was odwiedziłem z trzech powodów. Primo, jesteście najlepiej zakonspirowani, a zależy mi nieco na własnym bezpieczeństwie. Secundo, potrzebna mi wasza pomoc. Magister odetchnął, przełknął ślinę, śmielej podniósł głowę. – Atertio?

– Wam potrzebna jest pomoc Prokopa. Oto ona. Żelaznooki rozwiązał swój tobół, wydobył z niego spore zawiniątko, okręcone owczą skórą i rzemykiem. Rzucone na stół zawiniątko łupnęło ciężko o blat, anonsując zawartość stłumionym brzękiem. Szpieg wyciągnął rękę. Jego koścista, pokryta starczymi plamami dłoń wyglądała jak krogulczy szpon. – Tego – powiedział, dotykając pakunku – właśnie nam trzeba. Złota i zwycięskiego ducha. Niech mi Prokop da więcej złota i jeszcze parę zwycięstw na miarę Tachowa, a za rok Śląsk będzie jego. – Numguam tibi sanguinis huius ius erit aut magno feries impre… imperdita Tydeo pectora; uado equidem exsul… exsultans… Oj! Aj!

– Wspominaliście – magister scholarum przymknął okienko – że oczekujecie mojej pomocy. – Oto lista rzeczy, które będą mi potrzebne. Postarajcie się o to pilnie. – Hmm… Będzie załatwione.

– Muszę też spotkać się z Urbanem Hornem. Powiadomcie go. Niech przybędzie do Opola. – Horna nie ma na Śląsku. Musiał uciekać. Ktoś doniósł, już go prawie mieli. W Miliczu zabił biskupiego zbira, ciężko zranił drugiego… Ha, jak w rycerskim romansie… Jest teraz chyba w Wielkopolsce. Dokładnie nie wiem. Jako agent specjalny Horn mi nie podlega i nie składa raportów. – W takim razie Tybald Raabe. Ściągnijcie go tu.

– Z tym też będzie problem. Tybald siedzi w lochu.

– Gdzie? U kogo?

– Na zamku Schwarzwaldau. U pana Hermana Zettritza Młodszego. – Postarajcie mi się o dobrego konia.

Rycerz Herman von Zettritz Młodszy, pan na Schwarzwaldau, siedział rozparty na przypominającym tron krześle. Ścianę za jego plecami pokrywał przykopcony nieco gobelin wyobrażający, wedle wszelkich przesłanek, rajski ogród. U nóg rycerza leżały dwa niezwykle brudne charty. Obok, za zastawionym stołem, zasiadała świta rycerza, nieznacznie tylko od chartów czyściejsza, złożona z pięciu zbrojnych burgmanów i dwóch niewiast o niezbyt trudnej do odgadnięcia profesji. Herman von Zettritz strząsnął okruszki chleba z brzucha i rodowego herbu, czerwonosrebrnej turzej głowy, spojrzał z góry na księdza, stojącego przed nim w uniżonej postawie suplikanta. – A tak – powtórzył. – Właśnie tak, klecho. Jak cię zwać? Zapomniałem. – Ojciec Apfelbaum – ksiądz uniósł oczy. Mające, jak skonstatował Zettritz, kolor żelaza. – A więc – wysunął żuchwę – tak jest! Tak jest, klecho Apfelbaum. Namieniony Tybald Raabe siedzi w moim lochu. Zamknąłem łobuza. Bo heretyk. – Doprawdy?

– Wyśpiewywał na klechów, z papieża sobie dworował, z Ojca Świętego. Obrazek taki ucieszny pokazował, pry, oto papa Marcin V w chlewiku, wieprzków dogląda, papa to ten z tiarą na głowie, trzeci od lewej. Uaaahahaahaahaaaa! Zettritz aż popłakał się od śmiechu, z nim razem jego burgmani. Jeden z chartów zaszczekał, dostał kopa. Żelaznooki przybysz uśmiechnął się wymuszenie. – Uprzedzałem go jednakoż – spoważniał rycerz – by mi poddanych nie buntował. Śpiewaj, mówię mu, kurwa twoja, do woli piosenki o Wiklefie i antychryście, nazywaj do woli klechów pijawkami, bo i są pijawki. Ale nie opowiadaj kmieciom, kurwa twoja, że przed Bogiem wszyscy równi i że wnet wszystko będzie wspólne, wliczając w to moje dobra, mój burg, mój spichlerz i mój skarbiec. I że daniny płacić na zamek nie trza wcale, bo nadchodzący sprawiedliwy ład boski wszelkie daniny i powinności zniesie i zlikwiduje. Uprzedzałem, ostrzegałem. Nie posłuchał, wsadziłem do lochu. Nie zdecydowałem jeszcze, co z nim zrobię. Może każę powiesić. Może tylko oćwiczyć. Może pod pranger postawię na rynku w Landeshucie. Może wydam w ręce wrocławskiego biskupa. Mus mi łagodzić stosunki z episkopatem, bo się też i ostatnio krzynkę popsowały, uaahaahaaha! Żelaznooki ksiądz wiedział, rzecz jasna, w czym rzecz. Wiedział o napadzie na klasztor cystersów w Krzeszowie, którego Zettritz dopuścił się latem ubiegłego roku. Z rechotu zbrojnych za stołem wywnioskował, że musieli w grabieży brać udział. Być może zbyt uważnie się przyglądał, być może coś było w jego twarzy, bo pan na Schwarzwaldau wyprostował się nagle i walnął pięścią w poręcz krzesła. – Krzeszowski opat spalił mi trzech parobków! – ryknął tak, że nie powstydziłby się herbowy tur. – Wbrew mi uczynił! Zadarł ze mną, kurwa jego, chociażem go ostrzegał, że płazem tego nie puszczę! Bez dania racji oskarżył parobczaków o sprzyjanie husytom, posłał na stos! A wszystko, by mi despekt okazać! Myślał, że się nie odważę, że sił nie mam, by na klasztor uderzyć! To mu pokazałem, gdzie raki zimują! – Pokaz – ksiądz znowu podniósł oczy – odbył się, jeśli dobrze pamiętam, z pomocą i "przy współudziale trutnowskich Sierotek pod wodzą Jana Basztina z Porostle. Rycerz pochylił się, przewiercił go spojrzeniem.