o tej sprawie nie wiadomo.
Żelaznooki milczał dość długo.
– Interesuje mnie – rzekł wreszcie – czy ktoś mógł z tego napadu ujść z życiem. – Nie sądzę.
– Ty uszedłeś.
– Ja – Tybald Raabe uśmiechnął się lekko – mam wprawę. Bez przerwy albo się kryję, albo uciekam, tak często, że wyrobiłem w sobie instynkt. Od czasu, gdym porzucił krakowską Alma Mater dla wędrówki, lutni i pieśni. Wiecie, jak to jest, panie Vlk: poeta to jak diabeł w żeńskim klasztorze, zawsze wszystko na niego właśnie zwalą, jego za wszystko winą obarczą. Trzeba umieć uciekać. Instynktownie, jak sarna, gdyby co, nie myśleć, jeno od razu chodu. Zresztą… – Co zresztą?
– Miałem wtedy, na Ściborowej Porębie, sporo szczęścia. Sraczka mnie gnębiła. – Hę?
– Była w orszaku panienka, mówiłem wam, rycerska
córa… Nijak było w bliskości panienki, wstyd… Poszedłem się więc wypróżnić daleko, w oczerety, nad samo jeziorko. Gdy zdarzył się napad, uciekłem przez mszar. Napastników nawet nie widziałem… Żelaznooki milczał długo.
– Dlaczego – spytał wreszcie – nie powiedziałeś mi wcześniej, że tam było jeziorko?
Utopiec był bardzo czujny. Nawet bytując w zagubionym wśród borów jeziorku przy Ściborowej Porębie, na pustkowiu, nawet o zmierzchu, kiedy to szansa napotkania kogokolwiek była praktycznie żadna, zachowywał się nad wyraz ostrożnie. Wynurzając się, nie zrobił większej fali niż ryba, gdyby nie to, że lustro wody było gładkie jak tafla, zaczajony w zaroślach Żelaznooki mógłby wręcz nie dostrzec rozchodzących się kół. Wyłażąc na brzeg wśród trzcin stwór ledwie chlupnął, ledwie zaszeleścił, pomyślałbyś, wydra. Ale Żelaznooki wiedział, że to nie wydra. Będąc już na suchym lądzie i upewniwszy się, że nic mu nie zagraża, utopiec nabrał pewności siebie. Wyprostował się, zatupał wielkimi stopami, podskoczył, przy podskoku woda i muł obficie i z pluskiem polały się spod jego zielonej kapotki. Ośmielony już zupełnie utopiec siknął wodą ze skrzeli, rozwarł żabią paszczękę i zaskrzeczał donośnie, informując okoliczną przyrodę o tym, kto tu rządzi. Przyroda nie zareagowała. Utopiec pokręcił się trochę wśród traw, pogrzebał w błocie, wreszcie ruszył pod górę, w stronę lasu. I wlazł prosto w pułapkę. Skrzeknął, widząc przed sobą usypane z piasku półkole. Zbliżył płaską stopę, cofnął ją, zdumiony. Nagle zorientował się, w czym rzecz, zakwakał głośno i odwrócił, by uciekać. Było jednak za późno. Żelaznooki wyskoczył z zarośli i zamknął magiczne koło sypanym z worka piaskiem. Zamknąwszy, usiadł na pieńku. – Dobry wieczór – powiedział grzecznie. – Chciałbym porozmawiać.
Utopiec – Żelaznooki widział już, że nazwa "wodnik" jest dla stwora właściwsza – kilka razy spróbował przeskoczyć magiczny okrąg, bezskutecznie, rzecz jasna. Zrezygnowany energicznie potrząsnął płaską głową, przy czym mnóstwo wody wylało mu się z uszu. – Brekkrek – zaskrzeczał. – Bhrekkrekekeks.
– Wypluj muł i powtórz, proszę.
– Bhrekekgreggreggreg.
– Robisz idiotę z siebie? Czy ze mnie?
– Kuakskwaaaks.
– Szkoda talentu, panie wodniku. Nie nabierzesz mnie. Doskonale wiem, że rozumiecie i umiecie mówić po ludzku. Wodnik zamrugał podwójnymi powiekami i otworzył usta, szerokie jak u ropuchy. – Po ludzku… – zabulgotał, plując wodą. – Po ludzku owszem, tak. Ale dlaczego mam gadać po niemiecku? – Punkt dla ciebie. Czeski może być?
– No chyba.
– Jak się nazywasz?
– Jak ci powiem, to mnie wypuścisz?
– Nie.
– To odpierdol się.
Czas jakiś panowała cisza. Przerwał ją Żelaznooki.
– Jest – zaczął łagodnie – interes do zrobienia, panie wodniku. Chcę, byś mi coś dał. Nie, nie dał. Powiedzmy: udostępnił. – Gówno ci udostępnię.
– Ani przez chwilę nie przypuszczałem – uśmiechnął się Żelaznooki – że zgodzisz się od razu. Zakładałem, że przyjdzie nad tym popracować. Ja jestem cierpliwy. Mam czas. Utopiec podskoczył, zatupał. Spod jego kapotki znowu polała się woda, miał jej tam widać spory zapas. – Czego ty chcesz? – zaskrzeczał. – Dlaczego mnie dręczysz? Co ja ci zrobiłem? Czego ty chcesz ode mnie? – Od ciebie nic. Raczej od twojej żony. Ona zresztą słyszy naszą rozmowę, jest tam, przy samym brzegu, widzę, jak ruszyła się trzcina i zadrżały grążele. Dobry wieczór, pani wodnikowa! Proszę nie odchodzić, będzie pani potrzebna! Spod brzegu rozległ się plusk, jakby spławił się bóbr, po wodzie poszły koła. Usidlony utopiec zahuczał głośno, jak bąk, gdy trąbi z dziobem w błocie. Potem mocno rozdął skrzela i wydał z siebie donośny skrzek. Żelaznooki obserwował go beznamiętnie. – Dwa lata temu – powiedział spokojnie – w miesiącu wrześniu, który wy zwiecie Mheónh, zdarzyły się tu, na Ściborowej Porębie, napad, walka i zabójstwo. Wodnik nadął się znowu, parsknął. Ze skrzeli obficie ciurknęło. – A mnie co do tego? Nie mieszam się do waszych afer.
– Ofiary, obciążone kamieniami, wrzucono do tego stawu. Pewien jestem, jako że nigdy nie bywa inaczej, iż któraś z ofiar jeszcze żyła, gdy ją wrzucano do wody. Że umarła dopiero wskutek utopienia. A jeśli tak było, to masz ją tam, na dnie, w twoim rehoengan, podwodnym barłogu i skarbcu. Masz ją tam jako heuai. – Jako co? Nie rozumiem.
– Ależ rozumiesz. Hevai tego, który utonął. Masz ją w skarbcu. Poślij po nią żonę. Każ, niech przyniesie. – Ty tu bredzisz, człowieku – zacharczał przesadnie stwór – a mnie skrzela wysychają… Duszę się… Umieram… – Nie próbuj robić ze mnie głupca. Możesz oddychać powietrzem atmosferycznym równie długo jak rak, nic ci nie będzie. Ale gdy słońce wzejdzie i zerwie się wiatr… Gdy zacznie ci pękać skóra… – Jadźkaaa! – wrzasnął wodnik. – Dawaj tu hevai! Wiesz, którą! – A więc mówisz i po polsku. Wodnik zakaszlał, siknął wodą z nosa. – Żona Polka – odrzekł niechętnie. – Z Gopła. Możemy pogadać poważnie? – Jasne.
– Posłuchaj tedy, śmiertelny człecze. Dobrze się domyśliłeś. Z tych szesnastu, co ich tu wtedy pobili i powrzucali do stawu… Jeden, choć nieźle podziurawiony, jeszcze żył. Serce biło, szedł ku dnu w chmurze krwi i baniek. Napełnił płuca wodą i umarł, ale… tego również się domyśliłeś… zdążyłem być przy nim, nim to się stało i mam jego… Mam hevai. Gdy ci ją dam… Przysięgniesz, że mnie wypuścisz? – Przysięgnę. Przysięgam.,
– Nawet gdy okaże się… Bo jeśli tyle wiesz, to chyba nie wierzysz w bajki i przesądy? Nie przywrócisz topielca do życia, rozbijając hevai. To bzdura, zabobon, wymysł. Niczego nie osiągniesz, rozproszysz tylko jego aurę. Sprawisz, że umrze po raz wtóry, w ogromnych cierpieniach, tak ogromnych, że aura może tego nie znieść i obumrzeć. Jeśli zatem był to ktoś ci bliski… – To nie był nikt bliski – uciął Żelaznooki. – I nie wierzę w przesądy. Udostępnij mi hevai, tylko na kilka chwil. Potem zwrócę ci ją, nietkniętą. A ciebie uwolnię. – Ha – zamrugał wszystkimi powiekami wodnik. – Jeśli tak, to po kiego grzyba ta pułapka? Po co mnie łapałeś, narażałeś na stres i nerwy? Było przyjść, poprosić… – Następnym razem.
Przy brzegu coś zapluskało, zaśmierdziało szlamem i zdechłą rybą. Po chwili, podchodząc wolno i trwożliwie niby żółw błotny, znalazła się przy nich żona wodnika. Żelaznooki przyjrzał się ciekawie, po raz pierwszy w życiu widział goplanę. Na pierwszy rzut oka nie różniła się wiele od małżonka, ale wprawione oko księdza umiało łowić nawet mało widoczne detale. Jeśli śląski wodnik przypominał żabę, to polska wodniczka przywodziła na myśl zaklętą w żabę księżniczkę Wodnik odebrał od żony coś, co przypominało wielką szczeżuję, obrośniętą brodą glonów. Ale spod glonów przebijało światło. Szczeżuja świeciła. Fosforyzowała. Jak próchno. Albo kwiat paproci. Żelaznooki stopą rozrzucił piasek magicznego kręgu, uwalniając wodnika z pułapki. Potem wziął hevai z jego rąk. I natychmiast poczuł, jak naczynie tętni i drży, jak tętnienie i dreszcz przechodzą z dłoni na całe ciało, jak przenikają i przeszywają, by wreszcie wpełznąć na kark i do mózgu. Usłyszał głos, najpierw cichy, owadzi, potem coraz wyraźniejszy i głośniejszy.