Выбрать главу

– O co lub o kogo chodzi?

Żelaznooki wyjaśnił. Wendel Domarasc milczał długo. Potem potwierdził, że wykona. Ale nie słowem. Skinieniem głowy. Zza uchylonego okienka dobiegał chór głosów uczniów opolskiej szkoły kolegiackiej, recytujących początek Metamorfoz. Aurea prima sata est aetas, quae vindice nullo, sponte sua, sine legę fidem rectumque colebat. Poena metusgue aberant, nec verba minantia ftxo aere legebantur, nec supplex turba timebat iudicis ora sui, sed erant sine uindice tuti… – Mądrze pisał wielki Naso – przerwał długie milczenie przysłuchujący się żelaznooki. – Złoty był pierwszy wiek, wieczysta wiosna świata. Ale ten wiek już nie wróci. Przeminął po nim i wiek srebrny, przeminął i spiżowy. Teraz nadszedł wiek czwarty, wiek ostatni z twardego żelaza, de duro est ultima ferro. Ostatni wiek to wiek krwi i zagłady. Wyległa na świat zaraza wszelkiej zbrodni. Wiara i prawda uciekły przed wojną, mordem i pożogą. Triumfują zdrada i przemoc. Przerażona tym, co się dzieje, opuszcza ziemię Astrea, ostatnia z bóstw. A gdy zabraknie bóstw… Co wtedy? Potop?

– Nie – zaprzeczył Wendel Domarasc. – Nie będzie potopu. I nie będzie to wiek ostatni. Gwarancją tego są chociażby ci tam smarkacze, którzy Owidiusza Nasona wkuwają. My, ludzie mroku, ludzie przemocy i zdrady, my, prawda to, przeminiemy wraz z wiekiem okrwawionej stali. Ale oni przetrwają. Oni są przyszłością i nadzieją świata. To, co robimy, robimy dla nich właśnie. – Też tak kiedyś myślałem.

– A teraz?

Żelaznooki nie odpowiedział. Palcami zanurzonymi w rękawie kurty dotykał noża w przymocowanej do przedramienia pochwie.

– Zostałaś zdradzona – powtórzył Tybald Raabe, niecierpliwie, bo już znużyło go powtarzanie. – Zostałaś sprzedana. Uczyniono z ciebie przynętę. Grozi ci śmierć. Musisz natychmiast uciekać. Rozumiesz, co mówię? Tym razem – dopiero tym – Elencza von Stietencron potwierdziła skinieniem głowy, w rozcieńczonym błękicie jej oczu faktycznie coś błysnęło. Tybald żachnął się. – Do domu nie wracaj – rzekł dobitnie. – Nie wracaj pod żadnym pozorem. Z nikim się nie żegnaj, nikomu nic nie mów. Konia ci przywiodłem, kasztanka, stoi za szpitalną pralnią. W jukach jest wszystko, co się w drodze przygodzi. Wskakuj na siodło i w drogę, natychmiast. Nic nie szkodzi, że noc bliska. Będziesz bezpieczniejsza na gościńcu niźli tu, w Ziębicach. – Nie jedź do Strzelina, do mniszek, na tej drodze najpierw będą szukać. Jedź na Frankenstein, stamtąd głównym traktem pod Wrocław. Skieruj się na komorę celną w Muchoborze. Tam każdy wskaże ci drogę do Skałki, pytaj o stadninę pani Dzierżki de Wirsing. Pani Dzierżka pozna tego konia, będzie wiedziała, że ja cię przysyłam. Wszystko jej opowiesz. Pojęłaś? Kiwnięcie głowy.

– U Dzierżki… – goliard rozejrzał się niespokojnie. U Dzierżki będziesz bezpieczna. Potem, gdy wszystko ucichnie, wywiozę cię do Polski. Jeśli aż tak bardzo tego pragniesz, zostaniesz klaryską. Ale w Starym Sączu albo Zawichoście. Polska, cóż, to nie Śląsk, ale też tam ładnie. Przywykniesz. A teraz bywaj. Niech cię Bóg prowadzi, dziewczyno. – I was – odszepnęła.

– Pamiętaj: nie wracaj do dom. Od razu w drogę.

– Pamiętam.

Goliard znikł w mroku, równie nagle, jak się zjawił. Elencza von Stietencron wolno rozwiązała fartuch. Spojrzała w okno, w którym noc niemal zamazała już, prawie zatarła z czernią nieba kontur zalesionych wzgórz. Z szatni wzięła płaszcz, owinęła głowę chustą. I pobiegła. Ale nie za pralnię nad fosą. Pobiegła w stronę przeciwną. W izdebce nad przytułkiem, w której mieszkała, nie było niczego, co chciałaby zabrać ze sobą. Niczego, co mogłaby nazwać swoim. Niczego, czego by żałowała. Oprócz kota.

Ostrzeżenie goliarda potraktowała poważnie. Rozumiała, co to niebezpieczeństwo. Pojmowała jego źródło, pamiętała żelazne oczy księdza, który ją wypytywał, pamiętała lęk, jaki w niej wzbudził. Ale przecież to tylko chwila, myślała biegnąc, tylko chwila, tylko wezmę kotka, nic więcej, co może mi się stać, przecież to tylko jedna mała chwilka… – Kicikici… Kicikici…

Okienko było uchylone. Poszedł, pomyślała z rosnącym przerażeniem, jak zwykle poszedł w noc, swoim zwykłym kocim obyczajem… Jak ja go teraz odnajdę… – Kicikicikici… – wybiegła na podest, plącząc się w rozwieszonych prześcieradłach. – Kotku… Kotku! Zbiegła po schodach. I od razu zorientowała się, że coś jest nie tak. Zimne nocne powietrze zrobiło się nagle jeszcze zimniejsze, przy wdechu zimnem zdławiło krtań. Zimno to nie było już rześkie i ożywcze, stało się ciężkie, gęste jak flegma, jak śluz, jak skrzepła krew. Było nagle pełne zgęstniałego, skoncentrowanego zła. Trzy kroki przed nią spłynął na ziemię ptak. Wielki pomurnik.

Elenczy wydało się, że wrosła w ziemię, że wczepiła się w grunt korzeniami. Nie była w stanie się poruszyć, nie była w stanie nawet drgnąć. Nawet wówczas, gdy na jej oczach pomurnik zaczął rosnąć. Zmieniać postać. Zamieniać się w człowieka. I wtedy dwie rzeczy zdarzyły się jednocześnie. Głośno zamiauczał kot. A z czerni nocy wybiegł wielki wilk. Wilk przyspieszył, raptownie runął w wyciągnięty bieg, potem w skok. Ale Pomurnik już znowu stawał się ptakiem, rozmazywał się, malał w oczach, łopotał skrzydłami, wzlatywał. Zaskrzeczał z triumfem, gdy oślepiająco białe kły skaczącego wilczura kłapnęły, nie dosięgając, tuż za sterówkami jego ogona. Wilk po skoku opadł miękko, natychmiast pognał w mrok, śladem ulatującego ptaka. Elencza chwyciła kota i pobiegła. Łzy stygły jej na policzkach.

Żelazny Wilk ścigał tak, jak ściga każdy wilk zwykły, sznurował szybkim, jednostajnym, wytrwałym biegiem. Jego unoszony od czasu do czasu wietrznik dobrze i pewnie łapał przesycony magią wiatr szybującego pomurnika. Lampy zwierza świeciły w mroku. Szedł pościg, trwała śmiertelna gonitwa. Przez Wzgórza Niemczańskie. Nad dolinami Oławy, Ślęży i Bystrzycy. Dzieci w kołyskach budziły się, krzyczały, dławiły płaczem. Konie po stajniach wpadały w szał. Bydlęta tłukły się w oborach. Zrywał się, obudzony koszmarem, rycerz w kamiennej stanicy. Klepiącemu Nunc dimittis wiejskiemu proboszczowi brewiarz wypadał z rozdygotanych rąk. Przecierali oczy zbrojni na strażnicach. Szedł pościg. Przed pościgiem, anonsując go niczym laufer, biegła Zgroza. Za pościgiem Trwoga osiadała jak pył

Było w okolicy pradawne miejsce kultu, płaski pagór, a na nim wytyczony pierścieniem obrobionych głazów magiczny solamy okrąg, w którym ongi modlono się do bogów starszych niż ludzkość. Było to również miejsce pochówku, cmentarzysko, nekropolia ludów – czy też nieludów – nazwy których zaginęły w pomroce dziejów. W roku 1150, w ramach walki z pogaństwem i zabobonem, głazy rozrzucono, a na ich miejscu z polecenia biskupa Waltera z Malonne pobudowano drewniany kościółek czy też oratorium raczej, okolica była wszak pustkowiem. Oratorium nie postało nawet roku – spłonęło od uderzenia pioruna. Z tych samych – lub podobnych – powodów ogień trawił wszystkie kolejne stawiane w miejscu dawnej nekropolii kościółki. Walka trwała lat dwadzieścia, do samej śmierci biskupa Waltera. Lud jął szeptać, że ze Starymi Bogami lepiej nie zadzierać, a nowy biskup, Żyrosław, podjął jedynie słuszną decyzję: na miejsce budowy kolejnej świątyni wybrał miejsce zupełnie nowe, odległe, ładniejsze, korzystniej położone i w ogóle dużo, dużo lepsze. Nowemu kościołowi nikt już nie przeszkadzał stać i przyciągać licznych wiernych, na starym cmentarzysku zaś czyjeś niewidzialne ręce przywróciły kultowym głazom ich dawne położenie. Z czasem miejsce otoczył wianuszek pokracznych szkieletowatych drzew i – miejscami – zwikłany żywopłot zbrojnej w mordercze kolce tarniny. Miejsce zalane było księżycowym blaskiem. Podbiegłszy truchtem do pierwszych głazów i bariery tarnin Wilk zatrzymał się raptownie, zjeżył sierść jak przed fladrami. Węszył smród cmentarnego rozkładu, wciąż snujący się nad pagórem, choć zwłok nie grzebano tu od wieków. Wyczuł nagromadzone przez wieki pokłady starożytnej magii, broniące dostępu istocie obłożonej czarem. Zamazał się, zmienił kształt. Stał się człowiekiem. Wysokim człowiekiem o oczach koloru żelaza. Zimne nocne powietrze, zdałoby się, zamarło. Nie drgnął ni jeden suchy liść, ni jedna miotła turzycy. Cisza aż dzwoniła w uszach. Ciszę zakłócił odgłos kroków, cichy zgrzyt żwiru. Pomiędzy głazy wszedł Pomurnik. Żelazny Wilk postąpił, również wszedł w krąg. A krąg ożył nagle. Zza kamieni, spod nich, spomiędzy nich, z gęstwiny poplątanych traw i chrustów zapłonęły nagle, niczym latarenki, dziesiątki, setki oczu, żywych, ruchliwych, nerwowych jak świętojańskie robaczki. Ciszę nocy wypełniła niepokojąca melodia szeptów, mrukliwy pogwarek wysokich, nieludzkich głosów. – Przyszli – wskazał ruchem głowy Pomurnik – zobaczyć ciebie i mnie. Dwóch być może ostatnich w tej części świata polimorfów. Widzieli, jak polimorfujemy. Teraz chcą popatrzeć, jak się będziemy zabijać. Poruszył przedramieniem i dłonią, do dłoni spłynął nóż, dziewięciocalowa toledańska klinga zalśniła odbiciem księżycowego blasku. – Zapewnijmy im tedy – odrzekł chrapliwie Żelazny Wilk – godziwe widowisko. Coś, o czym warto opowiadać. Poruszył ręką i nożem, który z rękawa wskoczył mu wprost do dłoni. – Zginiesz, Wilku.