Выбрать главу

– Żiżce – odchrząknął Tauler – pikarci nie przestawali być solą w oku. Przeciw Czechom szykowano wyprawy krzyżowe, katolicka propaganda sprawę pikarckiego sekciarstwa rozdmuchiwała, adamici stanowili dla niej temat wręcz wymarzony. Wnet w całej Europie wierzono, że wszyscy Czesi jak jeden mąż chodzą nago i pieprzą się nawzajem w myśl nauk Jana Husa. Wobec zagrożenia krucjatami anarchia w szeregach mogła okazać się zgubną, a pikarci, co tu gadać, wciąż mieli w Taborze cichych zwolenników. Pod koniec marca roku 1421 Żiżka zbrojnie uderzył na komunę Kanisza. Część sekciarzy wyrżnięto, część, osób kilkadziesiąt, w tym samego Kanisza, pojmano. Wszystkich pojmanych spalono żywcem. Stało się to we wsi Klokoty, we wtorek przed świętym Jerzym. Miejsce nie było przypadkowe. Klokoty leżą tuż obok Taboru, kaźń można było obserwować z murów. Żiżka dawał Taborowi ostrzeżenie… Urwał, spojrzał w kąt, na Samsona Miodka.

– Ależ on struga ten kołek – westchnął. – Aż wióry lecą… Bezpiecznie to dawać idiocie nóż? Ręki sobie aby nie oberżnie? – Nie ma obawy – Reynevan przyzwyczaił się już do takich pytań. – Jest, wbrew pozorom, niezwykle uważny. Kontynuuj, bracie Berengarze. Co było dalej? – Kolejno wykańczano innych sekciarzy, aż została tylko jedna grupa: komuna Buriana. Ci kryli się w lasach nad rzeką Nieżarką. Była to straszna banda, najradykalniejsi z radykałów, absolutnie sfanatyzowani i przekonani o swym boskim posłannictwie. Jęli napadać na okoliczne wsie i osady – rzekomo, by "nawracać". W rzeczywistości mordowali, rabowali, palili, maltretowali, dopuszczali się nieprawdopodobnych bestialstw. Nie bali się nikogo. Burian, ich przywódca, którego, jak zresztą wcześniej Kanisza, oficjalnie tytułowano już "Jezusem" i "synem Bożym", zaręczał im, że jako wybrańcy są nietykalni i nieśmiertelni, że żadne ostrze się ich nie ima i żadna broń nie może zranić. Otaczał się haremem dwudziestu kilku kobiet i dziewcząt. Wreszcie posunął się do tego, że… – No?

– Zaczął udzielać komunii… Hmm… Poprzez… fellatio. Fajny sakrament, nie? Ale szybkimi kroki zbliżał się koniec pikarckiego intermezza, Żiżka wisiał już nad nimi jak jastrząb. W październiku wytropił ich i otoczył. Adamici Buriana stawili zaciekły opór, bili się podobno jak szatani. Wyrżnięto ich, a jakieś pół setki wzięto żywymi. Wszyscy spłonęli na stosach. Połowę stanowiły kobiety, większość z nich była w ciąży. Okazano im wzgląd: adamitów przed spaleniem poddano okrutnym męczarniom. Adamitki spalono bez tortur. – Wszystkie?

– Skądże – wtrącił z obleśnym uśmiechem Amadej Bata.

– Pozostawiono – pokiwał głową Berengar Tauler kilka. W wielkiej tajemnicy, starannie kryjąc rzecz przed Żiżką. O swobodzie seksualnej adamitów było już wówczas bardzo głośno. Adamitki, głosiła plotka, kochają rozbierać się do naga, a jeśli idzie o te sprawy, to wręcz uwielbiają orgie, zwłaszcza w grupach, nic nie sprawia im większej przyjemności jak uciecha zbiorowa, kilku na jedną. Ha, jeśli więc tak to lubią… – Nie musisz – Reynevan zacisnął zęby. – Nie musisz kończyć. – Jednak muszę. Bo jedna z tych oszczędzonych, ostatnia żywa, właśnie niesie tu dzbanek. – Marketa – potwierdził Amadej Bata. – Ulubiona pono dupka adamity Buriana, jego faworyta. Huncleder odkupił ją od taborskich braci, gdy im zbrzydła. Teraz ona u niego rąbka. Jego własność. Na całość i na zawżdy. Po śmierć. – Idąc do komun, spaliła mosty – Tauler zauważył zdziwioną minę Reynevana. – Nie ma powrotu. Sekciarzy wyparły się rodziny…

– A polowanie na pikartów wciąż trwa – dorzucił obojętnie na pozór Szarlej. – Każdego niemal dnia demaskują i palą jakiegoś, przed spaleniem biorąc na tortury. Dziewka musi robić to, co każe jej robić Huncleder, jest na jego łasce i niełasce. I tylko dzięki niemu żyje. – Żyje? – Reynevan odwrócił głowę. Nikt mu nie odpowiedział. Nazwana Marketą rudowłosa dziewczyna napełniła kubki. Tym razem Reynevan przyjrzał się baczniej. Tym razem, nalewając mu, uniosła wzrok. W jej spojrzeniu nie było tego, czego się spodziewał, czego oczekiwał – bólu, wstydu, upokorzenia, zalęknionego poddania niewolnicy. Oczy rudowłosej dziewczyny pustoszyła wielka bezbrzeżna obojętność. Kątem oka spostrzegł coś, co zdziwiło go jeszcze bardziej. Samson Miodek przestał strugać.

– No, panowie i bracia – Huncleder wstał od stołu. Czas, by się rozerwać po trudach. Służba, przesunąć ławy! Rusz się, Jerzabek! Wy tam, dziewki, wina utoczyć i podać! Wam zaś, goście, przypominam, że jest to rozrywka płatna. Oczy może ucieszyć widokiem, kto nie pożałuje florena lub węgierskiego dukata. Lub równowartości, znaczy szerokich groszy trzydziestu. Nie pożałuje jednak, kto nie poskąpi! Prospekt wart jest i dziesięciu dukatów, zaręczam! Wkrótce wszyscy goście zasiedli na zaimprowizowanej widowni, mając przed sobą dębowy stół, na którym niedawno grano. Stół oświetlono lichtarzami. Jeden z knechtów zaczął nagle rytmicznie uderzać w turecki bębenek. Gwar ścichł. Z alkierza wyszła Marketa. Bębenek zamilkł.

Szła spokojnie, bosa, otulona w coś, co dopiero po chwili dało się zidentyfikować jako komża, autentyczna liturgiczna szata. Z pomocą jednego z pachołków weszła na stół. Chwilę stała nieruchomo, wsłuchując się w rytm bębenka. Potem uniosła komżę. Nieco powyżej kolan. Potem wyżej. Zapląsała lekko, obróciła się, zwiewna jak podkasana pasterka. Manfred von Salm krzyknął ochoczo, uderzył w dłonie, ścichł, konstatując, iż innych pochłania wyłącznie widok. Marketa nawet nie zwróciła uwagi. Każdy jej gest, każdy ruch, każde spojrzenie, każde drgnienie twarzy i nienaturalny uśmiech mówiły jedno: jestem tu sama. Jestem sama, sama, samotna i, daleko od was. Od was i od wszystkiego, czym jesteście. Jestem w zupełnie innym świecie. Et in Arcadia ego, pomyślał Reynevan. Et in Arcadia

ego.

Bębenek przyspieszył, ale dziewczyna nie dopasowała się do rytmu. Przeciwnie, poruszała się arytmicznie. Wolno, jakby ospale. Podniecająco i hipnotyzująco. A podciągany kraj komży wędrował wciąż wyżej i wyżej, nieprzerwanie, do połowy ud, wyżej, wyżej, odsłaniając wreszcie i na koniec to, na co wszyscy czekali, na widok czego zareagowali mimowolnymi grymasami, chrząkaniem, stękaniem, sapaniem, głośnym przełykaniem śliny. Bębenek uderzył mocno i zamilkł, a Marketa wolno podniosła komżę. I szybko ściągnęła ją przez głowę. Piegi pstrzyły jej ramiona i barki, drobnym rzucikiem pokrywały szyję i piersi. Niżej już ich nie było. Bębenek załomotał w przyspieszonym tempie, a dziewczyna zaczęła się obracać, obracać i kołysać, jak bachantka, jak Salome. Teraz okazało się, że maczek piegów pokrywał także jej plecy i kark. Burza włosów falowała jak Morze Czerwone – na chwilę przed tym, nim Mojżesz kazał mu się rozstąpić. Bębenek zagrzmiał mocno, Marketa zamarła w pozie tyleż wyuzdanej, co nienaturalnej. Na widowni Manfred klasnął znowu, setnik od Rohacza huknął, huknął też Amadej Bata, piorąc się dłońmi po udach. Huncleder zarechotał. Berengar Tauler zaczął bić brawo. Ale to nie był koniec przedstawienia. Dziewczyna uklękła na podwiniętych nogach, wsparła dłońmi piersi, ściskając je i eksponując ku patrzącym. Kołysała się i wężowo wiła przy tym. I uśmiechała. Ale uśmiech to nie był. To był skurcz spastyczny, spasmus musculi faciei.

Na sygnał bębenka Marketa gładko i zręcznie przeszła z klęku w siad. Bębenek jął bić drobno i frenetycznie, a dziewczyna znowu zaczęła wić się jak wąż. A wreszcie zamarła, odrzuciła głowę w tył i szeroko rozwiodła uda. Tak szeroko, by nikomu z patrzących nie umknął żaden detal. Ani nawet detal detalu. Jakiś czas to trwało.