Выбрать главу

Dziewczyna porwała komżę, zeskoczyła ze stołu i znikła w alkierzu. Ścigały ją aplauz i ryk widowni. Manfred von Salm i setnik od Rohacza pohukiwali i tupali, Berengar Tauler bił brawo na stojąco, Amadej Bata piał jak kogut. – No i co? – Fridusz Huncleder wstał, przeszedł izbę i siadł za stół. – I co? Widzieliście kiedy podobnie rudą? Nie wart był prospekt dukata? Jeśli już przy tym jesteśmy, mości Szarleju, to od ciebie dostałem tylko dwa. A wszak samotrzeć wszedłeś. Tu zaś każda para oczu w lik idzie, kto patrzy, ten płaci. Mamy rewolucję, wszyscy są równi, pan i parobek… Hola! Nie mówiłem do ciebie, ino do twego pana! Ty wracaj, gdzieś siedział, kijaszek dalej sobie strugaj. Zresztą masz to dukata? Widziałeś kiedy w życiu dukata? Trochę potrwało, nim Reynevan pojął, do kogo zwraca się Huncleder. Trochę potrwało otrząśnięcie się ze zdumienia. – Głuchyś? – spytał Huncleder. – Czy tylko głupiś?

– Dziewczyna, która tańczyła – Samson Miodek strzepnął wiór z mankietu. – Chciałbym ją stąd zabrać. – Cooooo?

– Chciałbym przejąć, że się tak wyrażę, prawa własności do niej. – Czegooooo?

– Za mądrze? – Samson nawet o ton nie podniósł głosu. – Zatem powiem prościej: jest twoja, a ma być moja. Załatwmy to więc. Huncleder patrzył na niego, długo, jakby nie mogąc uwierzyć własnym oczom i uszom. Wreszcie parsknął gromko. – Panie Szarlej – odwrócił głowę. – Co to za jasełki?

Czy to u was tak zawsze? On tak sam ze siebie? Czy też wyście mu to nakazali? – On – Szarlej dał dowód, że nawet najmniej spodziewane zdarzenie nie jest w stanie zbić go z pantałyku. Ma imię. Zwie się Samson Miodek. Niczego mu nie nakazywałem. Ani nie zakazywałem. To człek wolny. Ma prawo do samodzielnych transakcyj handlowych. Huncleder rozejrzał się. Nie spodobały mu się ani otwarty rechot Manfreda von Salma, ani parskania Amadeja Baty, ani setnie rozbawione miny reszty. Nie spodobały mu się. Można to było bez trudu wyczytać z jego twarzy. – Z samodzielnej transakcji – wycedził – nici będą. Dziewka nie jest na sprzedaż, to raz. Nie handluję z idiotami, to dwa. Zabieraj się stąd, klocu. Poszedł won. Konie oporządź, wychodek wyczyść albo co. To jest lokal dla graczy. Nie grasz, won. – Ależ ja właśnie grę miałem na myśli – odrzekł Samson, spokojny jak statua. – Kupczenie ludźmi to rzecz zbirów i ostatnich skurwysynów. Natomiast hazard… Cóż, przy licznych wadach ma również zalety. W grze losowej, jak nazwa wskazuje, trzeba się zdać na niezbadany los. Nie ciekawyś niezbadanego losu, Huncleder? Podobno do każdej gry jesteś gotów. Nuże tedy. Jeden rzut kości. W izbie zapadła cisza. Twarze niektórych obecnych wciąż wykrzywiały grymasy dzikiego rozbawienia, ale nikt już nie śmiał się głośno. Ospowata twarz Huncledera ściągnęła się, skurczyła paskudnie. Ruchami głowy rozkazał swym pachołom, by wyszli z cienia. Potem pchnął przed Samsona parę kości, tych, w które grano. Sam wziął do ręki te dwie swoje, żółte. – Zagrajmy więc – powiedział lodowato. – Jeden rzut. Wygrasz, dziewczyna jest twoja. Nie będziesz musiał nawet dopłacać, znaj pana. Jeśli jednak ja wyrzucę więcej od ciebie… Strzelił palcami. Jeden z pachołków podał mu niedużą siekierkę. Drugi podniósł napiętą kuszę. Szarlej szybko chwycił Reynevana za ramię. – Jeśli ja wyrzucę więcej – dokończył szuler, kładąc toporek przed sobą na stole – odrąbię ci tyle palców, ile wyrzucę oczek. U rąk. Będzie trzeba, to i u nóg. Jak tam w grze wypadnie. A niezbadany los zechce. – Ejże! – powiedział gniewnie Istvan Szeczy. – Co to ma być? Zostawże te żółte kości, zaraza… – Rzeźnię – wpadł w słowo Habart Mol z Modrzelic, setnik od Rohacza – tu szykujesz? – Ciołek chciał gry! – zagłuszył obu szuler. – Będzie miał grę! To jakoby człek wolny. Mający jakoby prawo do samodzielności. Może się więc jeszcze wycofać. Samodzielnie uznać, że się wygłupił, i samodzielnie stąd odejść. Nikt go nie zatrzyma. Jeśli nie będzie zbyt długo zwlekał z odejściem. Setnik, widać to było, byłby się może i spierał, zacięte miny Węgra i Baty też o czymś świadczyły. Ale nim ktokolwiek zdążył przemówić czy cokolwiek uczynić, Samson wstrząsnął kostki i wyturlał je na stół. Jedna padła do góry czwórką, druga trójką. – To jest – powiedział ze spokojem, który przerażał siedem punktów, jeśli się nie mylę. – Nie mylisz się – Huncleder zagrzechotał w kubku swoimi kośćmi. – Cztery i trzy daje siedem. A względem twoich palców: dziesięć i dziesięć daje dwadzieścia. Chwilowo. Kości potoczyły się. Wszyscy świadkowie zdarzenia westchnęli jednym głosem. Jerzabek zaklął. Obie żółte kostki upadły jednym, jedynym oczkiem do góry. – Przegrałeś – przerwał grobową ciszę bas Samsona Miodka. – Nie sprzyja ci los. Dziewczyna jest moja. Zabiorę ją więc i faktycznie już sobie pójdę. Huncleder zaatakował zza stołu z szybkością dzikiego kota. Siekierka świsnęła w powietrzu, ale nie wcięła się, jak powinna, w skroń Samsona. Olbrzym był jeszcze szybszy. Odwiódł głowę, lewą ręką chwycił szulera za łokieć, prawą dłoń zacisnął na palcach trzymających broń. Wszyscy słyszeli, jak Huncleder zawył i jak chrupnęły kości. Samson wydusił siekierkę z pokruszonych palców, odebrał ją, przygiął szulera do stołu, obuszkiem potężnie

walnął w palce drugiej dłoni, wpartej w blat. Huncleder zawył jeszcze głośniej. Samson walnął jeszcze raz. Szuler padł twarzą na stół i zemdlał. Zemdlał, nie zobaczywszy, jak Reynevan żbiczym susem doskakuje do pachołka celującego z kuszy i podbija broń tak, by łoże z nieprzyjemnym odgłosem trzasnęło w wargi i zęby. Jak Szarlej unieszkodliwia drugiego knechta swoim ulubionym kopniakiem w kolano i ciosem miażdżącym nos. Jak Amadej Bata wali jednego z szulerów zydlem w krzyże. Jak Berengar Tauler za pomocą dwóch dobytych nie wiedzieć skąd sztyletów ostrzega innych, że mieszać się jest ryzykownie, a Reynevan wydartą pachołkowi kuszą dodaje ostrzeżeniu groźnej powagi. Jak Jerzabek siedzi zamarły z kretyńsko otwartą gębą, przez co wygląda zupełnie jak drewniany wioskowy świątek. Jak Samson spokojnym krokiem udaje się do alkierza, jak wyprowadza stamtąd rudą i piegowatą dziewczynę. Dziewczyna była blada, szła niechętnie, ba, dość opornie nawet, ale Samson nie przejmował się tym bynajmniej, bezceremonialnie stosując niegwałtowny, acz stanowczy przymus. – Chodźmy – powiedział do Reynevana i Szarleja. Chodźmy sobie stąd. – Jak najbardziej – potwierdził Berengar Tauler, nadal z dwoma sztyletami w dłoniach. – Chodźmy, i to szybko. Ja i Amadej idziemy z wami. Ujechali nie więcej niż pół mili, trakt wywiódł ich z ciemnego boru na połać rżysk, jasną pod gwiazdami. Prowadzący kawalkadę Berengar Tauler wstrzymał i obrócił konia, zagradzając reszcie drogę. – Stać! – ogłosił. – Dosyć tego dobrego! Chcę wiedzieć, w co się tu gra! O co tu się, u diabła, rozchodzi! Koń Szarleja rzucił łbem, zarżał, tuląc uszy. Demeryt uspokoił go. – Po kiego licha – nie ustawał Tauler – była ta awantura? Którą wszyscy możemy głowami przypłacić! Na cholerę wam ta dziewka? Dokąd, zaraza, jedziemy? I nade wszystko…

Nagle pchnął konia wprost na Samsona, jakby chciał go staranować. Samson nawet nie drgnął. Nie drgnęła wieziona na łęku dziewczyna o wciąż obojętnej, drewnianej twarzy i nieobecnych oczach. – Nade wszystko – wrzasnął Berengar Tauler – kim, u czarta, jest ten typ? Kim on jest? Szarlej podjechał do niego, a tak zdecydowanie, że Tauler ostro ściągnął koniowi wodze. – Nie jadę – powiedział, znacznie już ciszej – z wami ani stajania dalej. Dopóki nie dowiem się, o co idzie. – Wolna wola – wycedził Szarlej – i wolna droga.