– W oberży pomogliśmy wam, nie? Wmieszaliśmy się, nie? Samiśmy teraz w kłopotach, nie? I nie należy nam się nawet słowo wyjaśnienia, tak? – Tak. To znaczy nie. Nie należy się.
– To ja… – Tauler aż się zachłysnął. – Ja…
– Nie wiem, co ty – Amadej Bata, wpatrzony w Samsona, podprowadził konia z drugiej strony. – Ale ja wiem, czego chciałbym. Chciałbym otóż dowiedzieć się, jakim cudem na oszukańczej kostce zamiast sześciu pojawia się jedno oczko. Chętnie bym się czegoś takiego nauczył, za zapłatą, ma się rozumieć. Rozumiem, że to czary, ale czy da się to zrobić? Czy też, by coś takiego sprawić, potrzeba szczególnej mocy? Jakiejż to, ciekawym? – Dużej! – przysłuchujący się Reynevan dał wreszcie upust emocjom. – Wielkiej! Niewyobrażalnej! Takiej, że naprawdę zastanawiam się, czy ma sens… – Hamuj się – uciszył go ostro Szarlej. – Za dużo gadasz! – Gadam, co i jak chcę!
– Baczę – parsknął Berengar Tauler – że i wśród was brak jedności względem wydarzenia. Że się względem tego ku rodzinnej kłótni ma. A że my z Batą nie rodzina, tedy ujedziem krzynkę na bok. Jak sobie już wszystko powiecie, zawołajcie. Postanowimy, co i jak. Gdy zostali sami, długo milczeli. Reynevan poczuł, że złość go opuszcza. Ale nie wiedział, jak i od czego zacząć. Na Szarleja liczyć nie było można, w takich sytuacjach nigdy nie odzywał się pierwszy. Konie pochrapywały.
– W szulerni – odezwał się wreszcie Samson Miodek wydarzyło się to, co musiało się wydarzyć. To było nieuchronne. To musiało się stać, bo… Bo musiało. Nic innego nie wchodziło w grę, niemożliwy był żaden inny przebieg wydarzeń. Albowiem inny, alternatywny przebieg wydarzeń zakładał obojętność. Zgodę. Aprobatę. Tolerowanie. To, co w szulerni zobaczyliśmy, to, czego byliśmy świadkami, wykluczało obojętność i bezczynność, a zatem alternatywy tak naprawdę nie było. Stało się więc to, co musiało się stać. A kostki… Cóż, kostki, ogólnie rzecz ujmując, rządzą się przy padaniu podobnymi prawami. Padają tak, jak mus im paść. Reynevan słyszał, jak siedząca przed Samsonem dziewczyna westchnęła cicho. – I w zasadzie – podjął Samson – nie mam nic więcej do dodania. Jeśli chcecie o coś zapytać… Reinmarze? Przed chwilą zdawało mi się, że coś cię nurtuje. – Jedna myśl – przyznał Reynevan, sam się dziwiąc swemu spokojowi. – Tylko jedna myśl. Przez rok prascy magicy biedzili się, by ci pomóc, by umożliwić ci powrót do twej normalnej postaci, do twego normalnego świata, żywiołu, wymiaru, sam już nie wiem, czego. Nie udało im się. Teraz zaplanowaliśmy dość ryzykowną wyprawę przez Czechy, wybieramy się dokądś pod Jiczyn i Turnov, niemal nad łużycką granicę. Albowiem pragniemy ci pomóc. Po tym, co dziś widziałem, owszem, nurtuje mnie pewna myśl. Czy tobie w ogóle i w czymkolwiek potrzebna jest pomoc, Samsonie? Czy tobie, zdolnemu odmienić los w rzucanych kostkach, potrzebna jest pomoc zwyczajnych, niewiele umiejących ludzi? Czy potrzebna ci nasza pomoc? Czy ci na niej zależy? – Jest potrzebna – odpowiedział olbrzym natychmiast, bez sekundy wahania. – I zależy mi na niej. – Przecież – dodał po chwili, bardzo cicho i miękko. Przecież obaj wiecie o tym. Dziewczyna – Marketa – westchnęła raz jeszcze.
– Dobra – wkroczył Szarlej. – Stało się, co się stało. Wiedz, Samsonie, że daleko mi do twego fatalizmu. Według mnie przed rzeczami nieuchronnymi niezwykle łatwo się uchronić: wystarczy zwyczajnie ich nie robić. Podobnie jest ze zjawiskami, na które nie można patrzeć obojętnie… wystarczy odwrócić wzrok. Tym bardziej, że stanowią na tym świecie raczej normę niż wyjątek. Ale stało się i raczej, jak widzę, nie odstanie. Zrobiliśmy dobry uczynek, zapłacimy za to, bo za głupotę zawsze się płaci. Zanim to jednak nastąpi, plan jest taki: dziewczynę trzeba gdzieś bezpiecznie ulokować… – Zawiozę ją do Pragi – oświadczył Samson. – Do pani Pospichalovej. Marketa demonstracyjnie szarpnęła się na łęku, zaburczała po kociemu. Samson nie przejął się demonstracją. Ani, wyglądało, tym, że bardzo mocno ściskała mu nadgarstek. – Sam nie możesz z nią jechać – orzekł Szarlej. Trudno, jedziemy wszyscy. Co z Taulerem i Batą? Jeżeli plan dotarcia na Troski jest nadal aktualny, Tauler by się przydał, twierdzi, że ma sposób, by dostać się na zamek. Za dużo wyjawić im obu nie można, ale faktem jest, że w szulerni stanęli po naszej stronie i mogą przez nas mieć kłopoty. Huncleder może chcieć się mścić. Obaj służą w taboryckim wojsku, a licho wie, kto ze znacznych hejtmanów grywał… i przegrywał u Huncledera… – Choćby nie wiem jak znaczny był to hejtman – obiecał Reynevan – to da się go usadzić. Szulera, gdyby hałasował, też. Bo na znacznych są znaczniejsi. – Flutek.
– Jakbyś zgadł. Dlatego wy wszyscy jedźcie do Pragi. Ja zaś pojadę dalej. Pod Białą Górę.
Rozdział siódmy
w którym Reynevan usuwa kamień z nerki, w nagrodę za co zostaje ojcem. W ramach tej samej nagrody dodatkowo zostaje szpiegiem. Z pełnym dobrodziejstwem inwentarza.
Białą Górą zwano łyse wzgórze na zachód od Pragi, kawalątek od klasztoru premonstratensów na Strahowie. Podnóże góry przybywające pod Pragę wojska kilkakrotnie wykorzystywały jako obozowisko. W efekcie znękani rekwizycjami i rabunkami mieszkańcy okolicznych wiosek wynieśli się do diabła, a okolica opustoszała. Armie przybywały i odchodziły, ale miała Biała Góra i stałych lokatorów. Bohuchval Neplach, zwany Flutkiem, uczynił z Białej Góry swą kwaterę główną i centrum szkoleniowe husyckiego wywiadu. Flutek mógł rezydować w samej Pradze, ale nie chciał. Miasta stołecznego nie lubił i bał się go. Praga, co tu gadać, nawet w chwilach spokoju i ładu była jak uśpione, ale nieobliczalne i zawsze głodne krwi monstrum. Prażanie łatwo wpadali w gniew i wybuchali, a w wybuchu byli straszni. Dla tych, których nie lubili. W Pradze mało kto lubił Flutka.
Dlatego Flutek wolał Białą Górę. I tu rezydował. Dzięki temu, że on, Bohuclwal Neplach, tu rezyduje, mawiał, nazwa "Biała Góra" wejdzie do historii Czech. Dzieci, mawiał, będą się tej nazwy uczyć. Świtało, gdy Reynevan minął niegdyś bogaty, obecnie złupiony i opustoszały strahowski klasztor. Świtało i zaczynało padać. Gdy dotarł pod Białą Górę, ranek był w pełni. I rozpadało się na dobre. Zmoknięci strażnicy u ostrokołu zlekceważyli go zupełnie, wartownik przy kołowrocie machnął ręką, wskazując majdan. Nie nagabywany przez nikogo zaciągnął konia do stajni. W stajni byli ludzie, przyglądali się, żaden o nic nie zapytał. Szpiegowski ośrodek rozbudowywał się, deszcz jeszcze wzmógł dominujący nad miejscem zapach niedawno rżniętej tarcicy i heblowanych belek, wszędzie pełno było wiórów. Zza starych chałup i stodół wyglądały domostwa nowe, świecące nowiutką ciesiołką i roniące żywicę z zaciosów. Nie budząc niczyjego zainteresowania Reynevan podszedł pod jeden z takich nowych domów, niski, podłużny, przypominający wielki lamus. Wszedł do sieni, potem do izby. Pełnej dymu, pary, wilgoci. I ludzi, jedzących, gadających, suszących odzież. Patrzyli na niego. Bez słowa. Wycofał się. Zajrzał do dużej świetlicy. Na ławach siedziało tam ze czterdziestu mężczyzn, w skupieniu słuchających wykładu. Reynevan znał wykładowcę, sędziwego starca, szpiega, jak głosiła plotka, jeszcze w służbach Karola IV. Dziadyga był tak zmurszały, że można było plotce wierzyć. Ba, sądząc z wieku i wyglądu, staruch mógł szpiegować i dla Przemyślidów. – A gdyby co nie tak poszło, khekhe… – nauczał, kaszląc. – Gdyby was, tego, osaczyli, tegdy pomnijcie: najlepiej wrzask w jakim ludnym miejscu uczynić, że to Żydzi, że to wszystko przez Żydów, że to żydowskie są knowania. Weź jeden z drugim w gębę mydła kęsek, u studni miejskiej pianę tocz, pluj a krzycz: ratunku, pomocy, umieram, zatruli, zatruli, Żydzi, Żydzi. Naród wraz rzuci się Żydów gromić, zacznie się, tego, khekhe, dzika ruchawka, Inkwizycja, wasz trop rzuciwszy, za Żydów się weźmie, wy zasię w spokojności się wymkniecie. Toż samo, gdyby którego pojmali i na męki wzięli. Wtedy, tego, głupa rżnąć, wołać, ja niewinny, ja ślepe narzędzie, Żydzi winni, oni kazali, złotem przekupili. Uwierzą, rzecz to pewna. W coś takiego zawsze, khekhe, wierzą. – Hej! Reynevan!