Bohuchval Neplach czuł się już zupełnie dobrze, nic mu nie dolegało, był po staremu złośliwy i arogancki. Wysłuchał tego, co Reynevan miał mu do powiedzenia. Mina, z jaką słuchał, nic specjalnie dobrego nie wróżyła. – Jesteście idioci – skomentował zreferowaną mu pokrótce i bezdetalicznie aferę w szulerni. – Tak ryzykować, i to dla kogo? Dla jakiejś prostytutki! Mogli wam tam wszystkim gardła poderżnąć, dziwię się w rzeczy samej, że nie poderżnęli, Huncleder dał chyba w tym dniu wychodne swoim najlepszym ochroniarzom. No, ale nie turbuj się, mój medyku, miły memu sercu i nerkom. Szuler nie zagrozi ani tobie, ani twoim kompanomcudakom. Uprzedzi się go o konsekwencjach. – Względem drugiej sprawy – Flutek splótł palce – to jesteście jeszcze więksi idioci. Podkarkonosze stoi w ogniu, pogranicze łużyckie płonie. Yartenberkowie, Bibersteinowie, Dohnowie i inni katoliccy wielmoże ustawnie toczą z nami, jak sami ją nazywają, szubieniczną wojnę. Otto de Bergow, pan na Troskach, dorobił się już przydomka Husytobójcy. A że przyrzekłem spełnić życzenie? Unieważniam to. Primo, niecnie mnie podszedłeś, secundo, życzenie jest idiotyczne, tertio, nie chcesz mi wyjawić, czego tam chcesz szukać. Poddawszy wszystko to konsyderacji, odmawiam. Twoja śmierć na katolickiej szubienicy byłaby dla nas stratą, tym przykrzejszą, że bezsensowną. A my mamy wobec ciebie plany. Potrzebujemy cię na Śląsku. – Jako wywiadowcy?
– Deklarowałeś poparcie dla sprawy Kielicha. Prosiłeś się w szeregi Bożych bojowników. I dobrze! Każdy winien służyć, najlepiej jak umie. – Ad maiorem Dei gloriom?
– Powiedzmy.
– Znacznie lepiej usłużę jako lekarz niż jako szpieg.
– Mnie pozostaw ocenę w tym względzie.
– Właśnie na twoją się zdaję. Bo to w twojej nerce rozkruszyłem kamień. Neplach milczał długo, skrzywiwszy wargi.
– No, dobra – westchnął, odwrócił wzrok. – Prawyś. Uleczyłeś mnie. Wybawiłeś od mąk. A ja przyrzekłem spełnić życzenie. Jeśli aż tak tego pragniesz, jeśli to twoje największe marzenie, pojedziesz na Podkarkonosze. Ja zaś nie tylko nie będę wypytywał, o co w tym wszystkim chodzi, ale jeszcze ułatwię ci eskapadę. Dam ci ludzi, eskortę, pieniądze, kontakty. Powtarzam: nie pytam, co za sprawy chcesz tam załatwiać. Ale masz się uwinąć. Przed Bożym Narodzeniem musisz być na Śląsku. – Masz na zawołanie setki szpiegów. Szkolonych w rzemiośle. Szpiegujących dla grosza lub idei, ale zawsze chętnie i bez przymusu. A uparłeś się na mnie, dyletanta, który szpiegiem nie chce i nie umie być, a więc nie nada się, pożytku będzie z niego co z kozła mleka. Czy jest w tym logika, Neplach? – Zawracałbym ci głowę, gdyby nie było? Potrzebujemy cię na Śląsku, Reynevan. Ciebie. Nie setek szkolonych w rzemiośle ideowych lub zawodowych szpiegów, ale ciebie. Ciebie osobiście. Do spraw, którym nikt oprócz ciebie podołać nie zdoła. I w których nikt nie może cię zastąpić. – Szczegóły?
– Później. Po pierwsze, jedziesz w niebezpieczne okolice, możesz nie wrócić. Po drugie, ty szczegółów mi odmówiłeś, masz więc rewanż. Po trzecie i najważniejsze: nie mam teraz czasu. Wyjeżdżam pod Kolin, do Prokopa.
W sprawie eskapady zwróć się do Haszka Sykory. Onże da ci ludzi, specjalny oddział. I pamiętaj: spiesz się. Przed Bożym Narodzeniem… – Muszę być na Śląsku, wiem. Chociaż wcale nie chcę. A marny to agent, który nie chce. Który działa z musu. Flutek milczał czas jakiś.
– Wyleczyłeś mnie – powiedział wreszcie. – Wyrwałeś ze szponów bólu. Odwdzięczę się. Sprawię, że na Śląsk pojedziesz bez musu. Ba, z chęcią nawet. – Hę?
– Zostałeś ojcem, Reinmarze.
– Cooo?
– Masz syna. Katarzyna Biberstein, córka Jana Bibersteina, pana na Stolzu, w czerwcu roku 1426 powiła dziecko. Chłopca urodzonego w dniu świętego Wita takim właśnie ochrzczono imieniem. Teraz liczy, jak łatwo wykalkulować, rok i cztery miesiące. Według raportów moich agentów, śliczne pacholę, skóra zdarta z ojca. Nie mów mi, że nie chciałbyś go zobaczyć.
– Pięknie – powtórzył Szarlej. – Dwa razy pięknie.
– Z dziesięć listów do niej posłałem – przypomniał gorzko Reynevan. – Więcej chyba niż dziesięć. Wiem, czas wojenny i niespokojny, ale któreś pisanie musiało dotrzeć. Dlaczego nie odpisała? Dlaczego nie dała mi znać? Dlaczego o własnym synu musiałem dowiedzieć się od Neplacha? Demeryt ściągnął koniowi wędzidło.
– Wniosek nasuwa się sam – westchnął. – Jej zupełnie na tobie nie zależy. Może brzmi to okrutnie, ale jest li tylko logiczne. Może nawet… – Co może nawet?
– Może nawet to wcale nie twój syn? Dobra, dobra, spokojnie, bez nerwów! Ja tylko głośno myślałem. Bo z drugiej strony… – Co z drugiej strony?
– Może być i tak, że… Ech, nie! Mniejsza z tym. Powiem, a ty narobisz głupstw.
– Mówże, do cholery!
– Nie doczekałeś się odpowiedzi na listy, bo może stary Biberstein przejął się hańbą, wściekł, córunię razem z bękartem zamknął w wieży… Ech, nie, banał, tfu, jak z jarmarcznej śpiewki. Alkasyn i Nikoletta… Chryste, nie róbże takich min, chłopcze, bo mnie strach oblatuje. – Ty nie wygaduj głupstw, ja nie będę robił min. Zgoda?
– Ależ jak najbardziej.
Objechawszy Pragę, skierowali się na północ. Deszcz padał nieustannie, właściwie bez przerwy, bo jeśli przestawało lać, zaczynało siąpić, a jeśli przestawało siąpić, to zaczynało mżyć. Oddział konny grzązł w błocie i posuwał się w tempie więcej ślimaczym – w ciągu dwóch dni dotarli zaledwie do Łaby, do mostu łączącego Stare Boleslav i Brandys. Nazajutrz, ominąwszy miasta, ruszyli dalej, w stronę gościńca nymburskiego. Jadący za Szarlejem i Reynevanem Samson Miodek milczał, tylko od czasu do czasu głęboko wzdychał. Podążający za Samsonem Berengar Tauler i Amadej Bata pogrążeni byli w rozmowie. Rozmowa – być może sprawiała to pogoda – dość często przeradzała się w kłótnię, na szczęście równie krótkotrwałą, jak gwałtowną. Na samym końcu, zmoknięci i ponurzy, jechali Cherethi i Felethi. Niestety. Szarlej, Samson, Tauler i Bata przybyli pod Białą Górę w wigilię świętej Urszuli, nazajutrz po odjeździe Flutka, który na wezwanie Prokopa Gołego wyruszył pod Kolin. Rudowłosa Marketa, zdali relację, została w Pradze skutecznie ulokowana w domu na rogu Szczepana i Na Rybniczku, u pani Blażeny Pospichalovej. Pani Blażena przyjęła dziewczynę, miała bowiem dobre serce, do którego to serca Szarlej dla pewności dodatkowo zaapelował kwotą stu dwudziestu groszy gotówką i obietnicą dalszych dotacji. Marketa – nazwiska dziewczyna wyraźnie wolała nie zdradzać – była więc w miarę bezpieczna. Obie panie, zapewniał Samson Miodek, przypadły sobie do gustu i w ciągu najbliższych miesięcy nie powinny się pozabijać. A potem, konkludował, się zobaczy. Fakt, że kompanii nadal trzymali się Berengar Tauler i Amadej Bata, nieco dziwił, szczerze powiedziawszy, po rozstaniu Reynevan nie spodziewał się już ich ujrzeć. Tauler często konferował z Szarlejem, na boku i skrycie, Reynevan podejrzewał więc, że demeryt skusił go jakąś bujdą, wykonfabulowaną perspektywą wymyślonej zdobyczy. Zagadnięty wprost, Berengar uśmiechnął się tajemniczo i oświadczył, że woli ich towarzystwo od taborytów Prokopa, których porzucił, bo wojna to rzecz bez przyszłości, a wojaczka rzecz bez perspektyw. – A pewnie – dorzucił Amadej Bata. – Rzecz prawdziwie perspektywiczna to obuwnictwo. Każdemu potrzeba butów, no nie? Mój teść jest szewcem. Niech no uskładam trochę grosza, niech się świat uładzi, wejdę w ten interes, rozbuduję teściowy warsztat do manufaktury. Będę produkował ciżmy. Na dużą skalę. Wnet cały świat będzie nosił ciżmy marki Bata, obaczycie. Deszcz przestał siąpić, zaczął mżyć. Reynevan stanął w strzemionach, obejrzał się. Cherethi i Felethi, zmoknięci i ponurzy, jechali za nimi. Nie zgubili się w słocie i mgle. Niestety.