– Uny.
Indagacja, kim są "uny", nie dała efektów. Bełkocący starzec nie umiał scharakteryzować i nazwać "unych" inaczej jak "niecnoty", "niedobre ludzie", "piekielniki" lub "skaraj ich Pambu". Raz czy drugi użył też wyrażenia: "martauzy", z którym Reynevan nigdy się nie spotkał i nie wiedział, co znaczy. – To z węgierskiego – Szarlej zmarszczył czoło, w jego głosie pobrzmiało zdziwienie. – Martahuzami nazywają ludokradców, porywaczy i handlarzy ludźmi. Dziadyga chciał przez to zapewne powiedzieć, że mieszkańców wsi uprowadzono. Wzięto do niewoli. – Kto mógł to uczynić? – westchnął Reynevan. – Papiści? Myślałem, że te tereny kontrolujemy my. Szarlej żachnął się lekko na "my". A Berengar Tauler się uśmiechnął. – Cel naszej wyprawy, zamek Troski – wyjaśnił spokojnie – jest zaledwie dwie mile stąd. A pana de Bergow nie bez kozery zwą Husytobójcą. Blisko są też Kość, Hruby Rohozec, Skała, Frydsztejn, wszystko bastiony panów z katolickiego landfrydu. Rodowe siedziby rycerzy wiernych królowi Zygmuntowi. – Znasz i okolice, i owych rycerzy – stwierdził Reynevan, przyglądając się, jak dziad i dziewczynka z warkoczem łapczywie połykają kęsy darowanego im przez Samsona chleba. – Nieźle się wyznajesz. Nie czas zdradzić, skąd ta wiedza? – Może i czas – zgodził się Tauler. – Jest tak: moja rodzina to od lat manowie Bergowów. Razem z nimi przywędrowaliśmy do Czech z Turyngii, gdy to ród de Bergow wsparł pana z Lipy w rokoszu przeciw królowi Henrykowi Karynckiemu. Starszemu rycerzowi Ottonowi de Bergow, panu na Bilinie, służył jeszcze mój ojciec. Ja służyłem Ottonowi Młodszemu na Troskach. Jakiś czas. Już nie służę. To wszelakoż sprawa osobista.
– Osobista, mówisz?
– Tak mówię.
– Prosimy tedy – rzekł zimno Szarlej – na czoło pochodu, bracie Berengarze. Na szpicę. Na miejsce przynależne znawcy kraju i jego mieszkańców. Nazajutrz była niedziela. Mając głowy pochłonięte czym innym, sami nie wpadliby na to nigdy. Nawet odległy dźwięk bijących gdzieś dzwonów nie wzbudził skojarzeń i o niczym nie przypomniał – ani Reynevanowi, ani Samsonowi, ani Taulerowi i Bacie, o Szarleju nawet nie wspomniawszy, bo Szarlej zwykł bimbać sobie tak na dni święte, jak i na trzecie przykazanie. Inaczej, pokazało się, Cherethi i Felethi, czyli Maurycy Rvaczka et consortes. Ci, wypatrzywszy na rozstajach krzyż, podjechali, pozsiadali, poklękali wokół całą dziesiątką, wianuszkiem, i jęli się modlić. Bardzo żarliwie i bardzo głośno. – Ten dzwon – wskazał głową Szarlej, nie zsiadając to może już być Jiczyn. Tauler? – Może to być. Musimy zachować ostrożność. Nie byłoby dobrze, gdyby nas rozpoznano. – Zwłaszcza gdyby ciebie rozpoznano – parsknął demeryt. – I przypomniano sobie o twych sprawach osobistych. Ciekawe, jakiegoż kalibru były te sprawy. – To dla was nieistotne.
– Istotne – zaprzeczył Szarlej. – Bo od tego zależy, w jakiej pan de Bergow zachował cię pamięci. Jeśli w złej, jak podejrzewam… – To nieistotne – przerwał mu Tauler. – Dla was istotne jest to, co wam obiecałem. Wiem, jak dostać się na Troski. – A jak?
– Istnieje pewien sposób. Jeśli nic się nie zmieniło… Tauler nie dokończył, widząc twarz Amadeja Baty. I jego rozszerzające się oczy. Wiodąca na północ droga znikała pomiędzy dwoma garbami. Stamtąd, do tej pory ukryci, wyjechali stępa jeźdźcy. Wielu jeźdźców, orszakiem. W sile co najmniej dwudziestu koni, porośnięte jodłą garby mogły z powodzeniem kryć drugie tyle. Oddział złożony był głównie z knechtów, szarych kuszników i kopijników. Na czele jechało zaś ośmiu rycerzy i panoszów, z tego dwóch w pełnej płycie. Z tych jeden nosił na napierśniku wielki czerwony krzyż. Szarlej zaklął. Tauler zaklął. Bata zaklął. Cherethi i Felethi patrzyli z otwartymi gębami, wciąż na kolanach i z dłońmi wciąż złożonymi do modlitwy. Rycerze w zbrojach byli początkowo równie zaskoczeni jak oni. Ale z zaskoczenia otrząsnęli się krzynkę wolniej. Nim ten z krzyżem, niechybnie dowódca, uniósł dłoń i wykrzyczał komendę, Tauler, Bata i Szarlej już byli w cwale, Samson i Reynevan już konie do cwału podrywali, a Cherethi i Felethi wskakiwali na siodła. Komenda rycerza skierowana była jednak głównie do kuszników. Nim dziesiątka Maurycego Rvaczki zdołała zwiększyć dystans, spadł na nich grad bełtów. Ktoś zwalił się z konia – może był to Voj, może Hnuj, Reynevan nie rozpoznał. Zbyt zajęty był ratowaniem własnej skóry. Gnał na łeb, na szyję, przez zagajnik, przez kępę brzóz, białe pnie migały w pędzie. Któryś z Cherethi wyprzedził go, galopując jak szalony za Taulerem, Szarlejem i Batą. Obok chrapał koń Samsona. Za plecami rozbrzmiewał łomot kopyt, krzyk pogoni. Nagle podwyższony potwornym wrzaskiem kogoś, kogo doścignięto. Za chwilę zaś doścignięto drugiego. Wpadli w parów, wąski, ale rozszerzający się, wiodący ku rzeczce. Tuż przed nimi Szarlej, Bata i Tauler rozchlapali wodę w galopie, wdarli się na brzeg, potem na zbocze wąwozu. Zbocze okazało się gliniaste, koń Taulera pośliznął się, zjechał na zadzie wśród dzikiego rżenia. Tauler spadł z kulbaki, ale zerwał się zaraz, wrzeszcząc o pomoc. Maurycy Ryaczka i kilku z jego podkomendnych minęli go w cwale, nawet nie podnosząc głów znad końskich grzyw. Reynevan zwisł z siodła, wyciągnął rękę, Tauler chwycił ją, skoczył na koński zad. Reynevan krzyknął, dźgnął konia ostrogami. Wyglądało, że uda im się pokonać śliską stromiznę. Ale nie udało się.
Koń zjechał po glinie, przewrócił się, wierzgając szaleńczo. Obaj jeźdźcy spadli. Reynevan oburącz zasłonił głowę, chciał się odtoczyć, nie zdołał. Stopa uwięzła mu w strzemieniu, dzikie podrygi i wierzgi konia ściskały ją i zgniatały boleśnie. Tauler zaś, którego upadek oszołomił, uniósł się – tak pechowo, że dostał kopytem w głowę. Potężnie. Aż się rozległo. Ktoś chwycił Reynevana za ramiona, szarpnął. Wrzasnął z bólu, ale stopa wyskoczyła z zaklinowanego skręconym puśliskiem strzemienia. Koń zerwał się i uciekł. Reynevan stanął na nogi, zobaczył pieszego Samsona, potem, ku swemu przerażeniu, kupę konnych, rozbryzgujących wodę w rzeczce. Byli tuż, tuż. Tak blisko, że Reynevan widział ich powykrzywiane twarze. I okrwawione groty włóczni. Od śmierci uratowali ich Cherethi i Felethi, Maurycy Ryaczka et consortes. Nie uciekli, zatrzymali się na skraju stromizny, stamtąd, z góry, dali salwę z kusz. Strzelali celnie. Runęły w bryzgach wody konie, runęli w wodę jeźdźcy. A Cherethi i Felethi z wrzaskiem zjechali w dół, wywijając mieczami i buławami, z wrzaskiem uderzyli na kopijników. Mając przewagę momentalnego zaskoczenia i determinacji, powstrzymali ścigających. Na chwilę. W gruncie rzeczy był to jednak atak samobójczy. Ścigających było więcej, w sukurs kopijnikom i strzelcom gnali już ciężkozbrojni. Cherethi i Felethi po kolei padali z siodeł. Skłuci, zrąbani, posieczeni, jeden po drugim walili się w wodę i krwawe błocko Czervenka, Brouk i Pytlik – a może byli to Czervenka, Psztros i Hrachojedek? Jako ostatni padł mężny Maurycy Ryaczka, zmieciony z siodła toporem rycerza z krzyżem na napierśniku i kamieniarskimi kleszczami na tarczy. Reynevan i Samson, ma się rozumieć, nie czekali na łatwy do przewidzenia rezultat starcia. Uciekli na zbocze. Samson niósł na ramieniu wciąż nieprzytomnego Taulera. Reynevan niósł kuszę, której nie omieszkał podnieść. Jak się okazało, rozsądnie. Doganiało ich dwóch konnych, panoszów, sądząc po zbroi, wierzchowcach i rzędach. Byli tuż, tuż. Reynevan podniósł kuszę do ramienia. Wycelował w korpus jeźdźca, pomny niegdysiejszych nauk Dzierżki de Wirsing zamiar zmienił jednak i posłał bełt w pierś konia. Koń – ładny szymel – runął jak rażony gromem, jeździec zaś fiknął takiego kozła, że pozazdrościłby zawodowy akrobata. Drugi panosza obrócił konia, przywarł do grzywy i uciekł. Słuszna była to decyzja. Od ściany lasu sypała się konnica. Dobre pół setki zbrojnych. Większość z czerwonym Kielichem na piersi lub Hostią na tarczy. – Nasi! – wrzasnął Reynevan. – To nasi, Samsonie!