– Twoi – poprawił, westchnąwszy, Samson Miodek. Ale, przyznam, ja też się cieszę. Konni z Kielichem ławą zjechali po stromiźnie, znad rzeczki rozległ się wrzask, szczęk i łomot. Panosza, młodzik, ten, pod którym Reynevan zastrzelił konia, skoczył na równe nogi, rozejrzał się i rzucił do chwiejnego biegu. Daleko nie ubiegł. Jeden z konnych zajechał go, walnął płazem miecza w potylicę, obalił. Potem obrócił konia, stępa podjechał do Reynevana, Samsona i wciąż nieprzytomnego Taulera. Na piersi, częściowo przysłonięte Kielichem wyciętym z czerwonego sukna, nosił skrzyżowane ostrzewie. – Cześć, Reynevan – powiedział, podnosząc ruchomą zasłonę salady. – Co słychać? – Brazda z Klinsztejna!
– Z Ronoviców. Miło widzieć i ciebie, Samsonie.
– Po mojej stronie cała przyjemność.
W jarze, w rzeczce i na jej brzegach leżało z tuzin trupów. Trudno było zgadnąć, ile uniosła woda. – Czyi to byli ludzie? – spytał dowódca odsieczy, długowłosy wąsacz, młody, chudy niby kościej. – Dali nogę tak szybko, że anim rozpoznał. Wyście ich widzieli z bliska. Więc? Bracie Bielawa! Reynevan znał pytającego. Poznał go w Hradcu Kralove przed dwoma laty. Był to robiący szybką karierę wśród Sierotek hejtman Jan Czapek z San. Przybyli z odsieczą udekorowani Kielichami jezdni byli Sierotkami. Bożymi bojownikami, którzy nazwali się tak, gdy osierocił ich, umierając, kochany i czczony wódz, wielki Jan Żiżka z Trocnowa. – Reynevan! Mówię do ciebie!
– Prócz knechtów było ośmya ważniejszych – wyliczył, upomniany. – Dwóch rycerzy, panoszów sześciu, jeden to ten tam, o, którego właśnie wiążą. Dowódca miał na zbroi krzyż, na tarczy zaś kleszcze czy też obcęgi… Czarne, w polu srebrnym… – Tak podejrzewałem – skrzywił się Jan Czapek z San. – Bohusz z Kovane, pan na Frydsztejnie. Zbój i zdrajca! Ech, żal, że umknąć zdołał… Skórę bym z niego… A wy co tu robicie? Skądeście spadli? Hę? Bracie Szarleju? – Podróżujemy.
– Podróżujecie – powtórzył Czapek. – No, to mieliście szczęście. Gdybyśmy w czas tu nie pośpieli, ostatni etap waszej podróży dokonałby się w pionie. Na stryczku pionowo w górę, na gałąź. Pan Bohusz lubi drzewa wisielcami przystrajać. Mamy z nim swoje rachunki, mamy… – Ów pan Bohusz – przypomniał sobie nagle Reynevan – nie zajmuje się przypadkiem handlem ludźmi? Niewolnikami? Nie jest, jak to mówią, martahuzem? – Dziwaczna nazwa – zmarszczył brew hejtman Sierotek. – Bohusz z Kovane, prawda to, na ludzisków naszej wiary cięty, oj, cięty. Żywymi wziętych wiesza na miejscu, na najbliższym drzewie. Uda mu się schwycić którego z naszych duchownych, zabiera i pali na stosie, publicznie, dla postrachu. Ale o żadnych niewolnikach nigdym nie słyszał. Wy zaś, jak się rzekło, mieliście szczęście. Upiekło się wam… – Nie wszystkim.
– Takie życie – Czapek splunął. – Zaraz usypiemy kurhanik. Któryż to już? Pełna, ech, pełna czeska ziemia kurhanów i grobów, miejsca na nowe zaczyna brakować… A ten? Też trup? – Żyje – odrzekł Amadej Bata, wraz z Samsonem klęczący przy Taulerze. – Ale co oczy odemknie, to mu się zamykają…
– Koń go kopnął.
– Cóż – westchnął Czapek – trudna bywa dola pechowca. A konowała nie mamy. – Mamy – Reynevan odtroczył torbę. – Puśćcie mnie do niego.
Choć zwykle mu się to nie zdarzało, Reynevan usnął w siodle. Byłby spadł, gdyby go jadący obok Samson nie podtrzymał. – Gdzie jesteśmy?
– Blisko celu. Widać już wieżę zamku.
– Jakiego zamku?
– Przyjaznego, myślę.
– Co z Taulerem? Gdzie Szarlej?
– Szarlej jedzie na czele, z Czapkiem i Brazdą. Tauler jest bez zmysłów. Wiozą go między końmi. A ty ocknij się już, Reinmarze, oprzytomniej. Nie pora drzemać. – Wcale nie drzemię. Chciałem… Chciałem cię o coś zapytać, przyjacielu Samsonie. – Pytaj, przyjacielu Reinmarze.
– Dlaczego wtedy, w szulerni, interweniowałeś? Dlaczego ująłeś się za tą dziewczyną? Nie karm mnie, jeśli mogę prosić, trywialnymi frazesami. Wyjaw prawdziwy powód. – W głębi ciemnego znalazłem się lasu… – odpowiedział cytatem olbrzym. – Jakaż prorocza fraza. Jak gdyby mistrz Alighieri przeczuwał, że kiedyś znajdę się w świecie, w którym porozumiewać można się tylko za pomocą kłamstw lub niedomówień, czysta prawda zawsze brana jest za frazes. Względnie za dowód niedorozwoju umysłowego. Chciałbyś, powiadasz, znać prawdziwy powód. Dlaczego właśnie teraz? Do tej pory nie pytałeś o motywy moich działań. – Do tej pory były dla mnie zrozumiałe.
– Doprawdy? Zazdroszczę, bo niektórych sam nie rozumiałem. I nadal nie rozumiem. Incydent z Marketą wpasowuje się w ten schemat. W pewnej mierze. Bo są, i owszem, inne powody. Przykro mi jednak, ale zapoznać cię z nimi nie mogę. Są, primo, zbyt osobiste. Secundo, nie pojąłbyś ich. – Bo są niepojęte, jasne. Z innego świata. Nawet Dante nie pomógłby w pojęciu? – Dante – uśmiechnął się olbrzym – pomaga na wszystko. Dobrze więc. Jeśli chcesz, wiedzieć… W szulerni, podczas tego obrzydliwego pokazu, stęsknił się duch mój. – Hmm… Trochę więcej?
– Z przyjemnością.
E lo spirito mio, che gia cotanto tempo era stato ch'a la sua presenza non era di stupor, tremando, affranto, sanza de li occhi aver piu conoscenza, per occulta virtu che da lei mosse, d'antico amor senti la grań potenza. Długo obaj nic nie mówili.
– Amor? – spytał wreszcie Reynevan. – Jesteś pewien, że amor? – Jestem pewien, że gran potenza. Jechali w milczeniu.
– Reinmarze?
– Słucham cię, Samsonie.
– Najwyższy czas, bym wrócił do siebie. Dołóżmy starań, dobrze? – Dobrze, przyjacielu. Dołożymy starań. Przyrzekam. Już most? Tak, chyba już most. Kopyta gromowo zahuczały na dylach i deskach, konni wjechali na most przerzucony nad głębokim jarem. Stąd widać już było, że będący celem drogi zamek stoi na stromym urwisku, opadającym wprost ku rzece, chyba Izerze. Za mostem była masywna brama, za bramą obszerne przedzamcze, nad nim górował właściwy zamek zwieńczony pękatym bergfrydem. – Tośwa są w domu! – gromko oznajmił od czoła Jan Czapek z San, gdy tylko podkowy zadzwoniły o bruk podzamcza. – Na Michalovicach. Znaczy się, u mnie!
Rozdział ósmy
w którym czytelnik, choć poznaje kilka historycznych postaci i ważnych dla fabuły osób, w zasadzie nie dowiaduje się wiele ponad to, że kot ma być łowny, a chłop mowny. A w sumie najważniejszą z podanych w rozdziale jest informacja o tym, kto spośród koronowanych głów i prominentnych notabli chędożył w roku 1353 pewną młodą wówczas, a starą dzisiaj babę.
Na wieczerzę zaproszono Reynevana i Szarleja. Berengar Tauler, pomimo uzdrowicielskich zabiegów, wciąż leżał bez ducha, Amadej Bata zadeklarował, że będzie przy nim czuwał. Samson – jak zwykle – kwaterował w stajni. Jak zwykle grał tam w kości z pachołkami stajennymi, skorymi ograć przygłupa. Kto kogo w końcowym efekcie ogrywał, nie wymaga chyba wspominania. Wieczerzę podano w głównej izbie górnego zamku, udekorowanej drewnianą statuą archanioła Michała, arrasem z jednorożcem i wiszącą u samej powały wielką czerwoną tarczą herbową, na której widniał srebrny wspięty lew. W kącie huczał ogniem komin, u komina siedziała na zydlu zgarbiona staruszka, pochłonięta kołowrotkiem, kądzielą i wesoło skaczącym wrzecionem. Uczestniczyli wszyscy husyccy hejtmani, lokalni i okoliczni, przypadkiem na zamku, goszczący. Oprócz Jana Czapka z San i Brazdy z KUnsztejna za stołem siedział wysoki i smagły mężczyzna o orlim nosie i złych, wiercących oczach, z szyją obciążoną masywnym złotym łańcuchem, ozdobą zwykłą raczej rajcom miejskim niż wojakom. Reynevan znał go, widywał wśród Sierotek w Hradcu Kralove. Dopiero jednak teraz zostali sobie przedstawieni – był to Jan Koluch z Vesce. Po lewicy Kolucha siedział Szczepan Tlach, hejtman placówki w pobliskim Czeskim Dubie, niestary, ale mocno posiwiały mężczyzna o czerwonej plebejskiej twarzy i sękatych dłoniach cieśli, noszący watowany i bogato haftowany rycerski wams, w którym najwyraźniej czuł się źle. Obok Tlacha zasiadał chuderlawy blondyn z brzydką blizną na policzku. Blizna prezentowała się bojowo, ale była pamiątką po najzwyklejszym, a dyletancko przeciętym wrzodzie. Posiadacz blizny przedstawił się jako Vojta Jelinek. Jak to u Sierotek, za stołem hejtmanów nie mogło zabraknąć duchownego – między Czapkiem a Brazdą siedział zatem odziany na czarno krągły i brodaty niziołek, przedstawiony jako brat Buzek, sługa Boży. Sługa Boży rozpoczął chyba wieczerzę nieco wcześniej, albowiem był już bardziej niż lekko pijany. Delikatesów nie serwowano. Wielkie michy baranich i wołowych kości z mięsem wsparto tylko sporą ilością pieczonej rzepy i koszem chleba. Antałków węgrzyna wjechało natomiast na stół sztuk kilka. Wszystkie miały wypalonego lwa Markvarticów. Na ten widok – jak i wcześniej na widok tarczy herbowej pod powałą – Reynevanowi przypomniała się Praga. Szósty września. I Hynek z Kolsztejna, padający na bruk z okna domu "Pod Słoniem". Nim zaczęto wieczerzać na dobre, były, jak się okazało, do załatwienia sprawy służbowe. Czterech husytów wepchnęło do sali jeńca – owego młodzika, panoszę wziętego do niewoli nad rzeczką. Tego samego, pod którym Reynevan zabił konia z kuszy. Młodzik był rozczochrany i potargany, na kości policzkowej rósł mu i nabierał pięknej barwy wielki siniak. Jan Czapek z San zmierzył eskortę wzrokiem dość niechętnym, ale nic nie powiedział. Dał tylko znak, by puścili jeńca. Rycerzyk strząsnął z siebie ich ręce, wyprostował się, spojrzał na husyckich wodzów. Pozornie hardo, Reynevan widział jednak, że kolana drżą mu lekko. Przez chwilę panowała cisza, zakłócana tylko cichym turkotaniem kołowrotka przędącej w kącie staruchy. – Panicz Nikel von Keuschburg – powiedział Jan Czapek. – Witamy, radziśmy ugościć. Gościć zaś będziemy panicza dopóty, dopóki nie zawita tu juczny koń z okupem. Panicz zresztą to wie. Zna wojenne obyczaje. – Służę panu Frydrychowi von Dohna! – uniósł głowę panosza. – Pan von Dohna da za mnie okup. – Takiś pewny? – Jan Koluch z Vesce wycelował w niego obgryzaną kość. – A to, widzisz, już i do nas doszła plotka, że okiem błyskasz ku Barbarze, pana Frydrycha córeczce, że cholewki do niej smalisz. A kto wie, czy panu von Dohna w smak twe zaloty? Może więc on właśnie ręce zaciera, rad, żeśmy go od ciebie uwolnili? Módl się, synku, by było inaczej. Rycerzyk najpierw pobladł, potem poczerwieniał.