Выбрать главу

Obrócił się. Stojący za nim niski osobnik był cały szary. Szarą miał fizjonomię, szary kubrak, szarą kapucę, szare gacie. W całej jego osobie jedyny żywszy akcent stanowiła nowiutka, wytoczona z jasnego drewna pałka. Obejrzał się, słysząc szmer za plecami. Zagradzający mu wyjście z zaułka drugi typek też niósł pałkę, był odrobinę tylko wyższy i odrobinę tylko bardziej kolorowy. Za to gębę miał zakazaną dużo bardziej. – Idziemy, panie – powtórzył, nie podnosząc oczu, Szary.

– A dokąd to? I po co?

– Nie stawiajcie, panie, oporu.

– Kto wam kazał?

– Jegomość pan Neplach. Idziemy.

Iść, jak się okazało, przyszło całkiem niedaleko. Do jednej z kamieniczek w południowej pierzei Staromiejskiego Rynku. Reynevan nie orientował się dokładnie, której; szpicle wprowadzili go od tyłu, ciemnymi i śmierdzącymi pleśniejącym jęczmieniem przyziemiami, podwórzami, sieniami, schodami. Wnętrze mieszkalne było dość bogate – jak większość domostw w tej okolicy, to także zostało przejęte po zamożnych Niemcach, zbiegłych z Pragi po roku 1420.

Bohuchval Neplach, zwany Flutkiem, czekał na niego w świetlicy. Pod jasną belkowaną powałą. O jedną z belek zaczepiony był powróz. Na powrozie wisiał wisielec. Czubkami eleganckich ciżem sięgał podłogi. Niemal. Brakowało ze dwóch cali. Nie bawiąc się w powitania ani inne drobnomieszczańskie przeżytki, niemal nie zaszczycając Reynevana spojrzeniem, Flutek wskazał wisielca palcem. Reynevan wiedział, o co chodzi. – Nie… – przełknął ślinę. – To nie ten. Chyba… Raczej nie. – Przyjrzyj się dobrze.

Reynevan przyjrzał się już na tyle dobrze, by mieć pewność, że werżnięty w napuchłą szyję sznur, wykrzywiona twarz, wybałuszone oczy i wywalony czarny język przypomną mu się w trakcie kilku przyszłych posiłków. – Nie. Nie ten… Zresztą, czy ja wiem… Tamtego widziałem od tyłu… Neplach strzelił palcami. Przytomni w świetlicy pachołcy obrócili wisielca plecami do Reynevana. – Tamten siedział. Był w płaszczu.

Neplach strzelił palcami. Za małą chwilę odcięty ze stryczka trup, okryty płaszczem, siedział w karle – w pozie dość makabrycznej z uwagi na rigor mortis. – Nie – pokręcił głową Reynevan. – Raczej nie. Tamtego… Hmmm… Po głosie poznałbym na pewno… – Żałuję – głos Flutka był zimny jak lutowy wicher ale nie da się zrobić. Gdyby on mógł dobyć głosu, ty nie byłbyś mi w ogóle potrzebny. Nuże, zabrać stąd to ścierwo. Rozkaz wykonano błyskawicznie. Rozkazy Flutka zawsze wykonywano błyskawicznie. Bohuchval Neplach, przezwiskiem Flutek, był szefem wywiadu i kontrwywiadu Taboru, podlegał bezpośrednio Prokopowi Gołemu. A gdy jeszcze żył Żiżka, bezpośrednio Żiżce. – Siadaj, Reynevan.

– Nie mam cza…

– Siadaj, Reynevan.

– Kim był ten…

– Wisielec? Nie ma to w tej chwili żadnego znaczenia.

– Był zdrajcą? Katolickim szpiegiem? Był, jak rozumiem, winny? – Hę?

– Pytam, czy był winny.

– Idzie ci – Flutek spojrzał nieładnie – o eschatologię?

O sprawy ostateczne? Jeśli tak, to mogę jedynie powołać się na Credo nicejskie: ukrzyżowan pod Ponckim Piłatem Jezus umarł, ale zmartwychwstał i powtórnie przyjdzie w chwale sądzić żywych i umarłych. Każdy będzie sądzony za swe myśli oraz czyny. I wtenczas ustali się, kto jest winny, a kto nie. Ustali się to, że się tak wyrażę, ostatecznie. Reynevan westchnął i pokręcił głową. Sam był sobie winien. Znał Flutka. Mógł nie pytać. – Nieważne jest zatem – Flutek wskazał głową belkę

i ucięty stryczek – kim on był. Ważne, że zdążył się powiesić, gdy wyłamywaliśmy drzwi. Że nie zdołam zmusić go do mówienia. A ty go nie zidentyfikowałeś. Twierdzisz, że to nie ten. Nie ten, którego jakoby podsłuchałeś, gdy spiskował na Śląsku z biskupem wrocławskim. Prawda? – Prawda.

Flutek zmierzył go paskudnym spojrzeniem. Oczy Flutka, czarne jak u kuny, celujące wzdłuż długiego nosa niczym otwory luf dwóch hakownic, zdolne były do bardzo paskudnych spojrzeń. Bywało, że w czarnych oczach Flutka pojawiały się dwa małe złote diabełki, które nagle, jak na komendę, jednocześnie fikały kozła. Reynevan widział już coś takiego. Coś takiego było zwykle zapowiedzią rzeczy bardzo nieprzyjemnych. – A ja myślę – powiedział Flutek – że nieprawda. Ja myślę, że łżesz. Że od początku łgałeś, Reynevan. Skąd Flutek wziął się u Żiżki, nikt nie wiedział. Plotki, ma się rozumieć, krążyły. Według jednych Bohuchval Neplach, prawdziwe miano Jehoram ben Jicchak, był Żydem, uczniem szkoły rabinackiej, którego ot tak, dla kaprysu, husyci oszczędzili podczas rzezi getta w Chomutowie, w marcu roku 1421. Według innych naprawdę nazywał się nie Bohuchval, lecz Gottlob i był Niemcem, kupcem z Pilzna. Według jeszcze innych był mnichem, dominikaninem, którego Żiżka – z niewiadomych powodów – osobiście ocalił z masakry księży i zakonników w Beruniu. Jeszcze inni twierdzili, że był Flutek czasławskim proboszczem, który w porę wyczuł koniunkturę, przystał do husytów i z neofickim zapałem właził Żiżce w dupę tak skutecznie, że dochrapał się stanowiska. Reynevan właśnie tym ostatnim słuchom skłonny był wierzyć – Flutek musiał być księdzem, przemawiały za tym jego łajdackie zakłamanie, dwulicowość, potworny egoizm i niewyobrażalna wręcz pazerność. Właśnie pazerności zawdzięczał Bohuchval Neplach swoje przezwisko. Gdy bowiem w roku 1419 panowie katoliccy opanowali Kutna Horę, najważniejszy w Czechach ośrodek wydobycia kruszców, odcięta od kutnohorskich kopalń i mennic husycka Praga zaczęła bić własny pieniądz, miedziaki o śladowej zawartości srebra. Była to moneta nikczemna i praktycznie pozbawiona wartości, o parytecie równym niemal zeru. Praskie pieniążki lekceważono więc i pogardliwie przezwano "flutkami". Gdy więc Bohuchval Neplach zaczął pełnić u Żiżki funkcję szefa wywiadu, ksywka Flutek przylgnęła do niego w okamgnieniu. Rychło okazało się bowiem, że Bohuchval Neplach dla byle flutka gotów jest na wszystko. Dokładniej: że Bohuchval Neplach po byle flutek zawsze gotów się schylić, choćby i do gnoju. I że Bohuchval Neplach żadnego flutka nie waży lekce – nigdy, przenigdy nie przepuści okazji, by byle flutek ukraść lub zdefraudować. Jakim cudem Flutek utrzymał się u Żiżki, który w swym Nowym Taborze karał defraudantów surowo i żelazną ręką tępił złodziejstwo, pozostawało zagadką. Pozostawało zagadką, dlaczego Neplacha tolerował później nie mniej pryncypialny Prokop Goły. Wyjaśnienie nasuwało się jedno – w tym, co dla Taboru robił, Bohuchval Neplach był fachowcem. A fachowcom wybacza się wiele. Trzeba wybaczać. Bo o fachowców niełatwo. – Jeśli chcesz wiedzieć – podjął Flutek – to ja tę twoją opowieść, jak i twoją osobę zresztą, od samego początku zaszczycałem wyjątkowo małym kredytem zaufania. Tajne zjazdy, sekretne narady, ogólnoświatowe spiski, to są rzeczy dobre w literaturze, przystające takiemu, dajmy na to, Wolframowi von Eschenbach, u Wolframa i owszem, miło czyta się o tajemnicach i spiskach… o misterium Graala, o Terre Salyaesche, o różnych Klinschorach, Flagetanisach, Feirefizach i innych Titurelach. W twojej relacji trochę za dużo było tej literatury. Innymi słowy, podejrzewam, żeś zwyczajnie nałgał. Reynevan nic nie powiedział, wzruszył tylko ramionami. Dość demonstracyjnie. – Powody twoich konfabulacji – ciągnął Neplach – mogą być różne. Ze Śląska uciekałeś, jak twierdzisz, bo byłeś prześladowany, groziła ci śmierć. Jeśli to prawda, to nie miałeś wszak innego wyjścia, jak wkraść się w łaski Ambroża. A jak skuteczniej, niż ostrzegając go przed knutym na niego zamachem? Potem postawiono cię przed Prokopem. Prokop w zbiegach ze Śląska zwykle podejrzewa szpiegów, wiesza więc wszystkich równo i per saldo wychodzi na swoje. Jakim więc sposobem ratować skórę? Ot, choćby wziąć i ogłosić rewelacje o tajnej naradzie i spisku. Co powiesz, Reynevan? Jak to brzmi? – Wolfram von Eschenbach by pozazdrościł. A turniej na Wartburgu wygrałbyś jak nic. – Powodów, by zmyślać – podjął niewzruszenie Flutek – miałeś więc dosyć. Ale ja myślę, że tak naprawdę był jeden. – Jasne – Reynevan dobrze wiedział, o co chodzi. – Jeden. – Do mnie – w oczach Flutka pojawiły się dwa złote diabełki – najbardziej przemawia hipoteza, że twoje matactwa mają za zadanie odwrócić uwagę od sprawy prawdziwie istotnej. Od pięciuset grzywien*, zagrabionych poborcy podatków. Co na to odpowiesz, medyku?