Miał złe przeczucie już wtedy, gdy z lasu na rozstaju dróg wyjechał na kosmatym srokaczu ten pryszczaty, z włosami wyrastającymi z brwi. Gdy uśmiechnął się, demonstrując poczerniałe resztki zębów. Gdy w ślad za nim spomiędzy drzew wyjechało następnych czterech. Równie odrażająco wyglądających i uśmiechniętych. Złe przeczucie Reynevana przerodziło się w pewność, gdy Pryszczaty, gestem pozdrowiwszy hejtmana Vbjtę Jelinka, spojrzał na niego, obrzucił obleśnie taksującym spojrzeniem. Hejtman Vojta Jelinek też na niego spojrzał z pogardliwym grymasem, mówiącym aż nadto wyraźnie: "Podeszliśmy cię jak dzieciaka, naiwny głupcze". Reynevan udał, że poprawia strzemię, nagle dźgnął wierzchowca ostrogą i runął w skok, w las. Przewidzieli to. Zablokowali go końmi, kopniakiem zwalili z siodła, naskoczyli, przygnietli do ziemi. Spętali. Jelinek, oby go trąd stoczył, przyglądał się, uśmiechnięty, z wysokości kulbaki. – To ważny jakiś – powiedział do Pryszczatego. – Ważny jakiś, nie byle chmyz. Dziesięć kóp groszy dasz mi za niego, Hurkovec. – Akurat – odpalił Pryszczaty. Pryszcze miał wszędzie, nawet na powiekach, nawet na wargach, ba, miał nawet pryszcze na pryszczach. – Ważny, jużci! Wnosząc z odziewy, artysta jakiś chędożony. Wiela za niego wezmę? Pambu jeden wie. Dam dwie kopy. Co? Za mało? To chędoż się, Jelinek. Każ go zadźgać, w krzakach listowiem przysypać… – Daj choć osiem! To ważny typek, mówię!
– Trzy.
– I tak cięgiem na mnie zarabiasz! Mało ci ludzi dostarczyłem? Całe wsie ci spędzałem, sknero ty! – Pięć.
– Ha. Niech będzie moja krzywda. Hej, co on się tak miota? Przyduście go tam trocha! Byle z czuciem! Reynevan spróbował się wyrwać. Nadaremnie. Zarzucili mu rzemień na szyję. Dławili z czuciem, kilka razy z czuciem kopnęli w brzuch. Walnęli w głowę. Stracił przytomność. Na długo. Za ostrokołem, u ogniska, gwałcony chłopiec krzyczał i szlochał. Ten zgwałcony wcześniej jęczał i łkał. – Co z nami zrobią?
– Sprzedadzą – odszepnął sąsiad, ten, który wcześniej uciszał go i ostrzegał. – Sprzedadzą na zatracenie. To martahuzy, panie. Ludokradcy. Nad ranem Reynevan, ile miał mocy, przyciskał się i tulił do innych, stłoczonych na klepisku w dyszący, jęczący i dygocący kłąb. Nie krępował się. Ważna była każda drobina ciepła. Nawet śmierdzącego. Zresztą wcale nie był więcej wart od tych śmierdzących.
Wart był wszak zaledwie pięć kóp groszy praskich. Czyli coś koło dziesięciu węgierskich dukatów. Czyli tyle, ile – w przybliżeniu – dwie krowy plus kożuch i wierteł piwa na dokładkę.
O brzasku był krzyk, wrzask, klątwy, plugawe obelgi, kopniaki, razy biczów. Stłoczonych w ogrójcu pojedynczo wypędzano przez bramkę w ostrokole, zakleszczano w dyby, deski z otworami na szyję i ręce. Spędzano, nie szczędząc batów, w kolumnę marszową. Dyby Reynevana cuchnęły rzygowinami. Nie dziwota. Nosiły ich zaschnięte ślady. Pryszczaty, w siodle kosmatego srokacza, gwizdnął na palcach. Świsnęły bicze. Kolumna ruszyła. Ludzie modlili się głośno. Bicze spadały ze świstem i trzaskiem. Koszmar miał swą dobrą stronę. Wymuszony batami trucht rozgrzewał.
Sądząc po słońcu, szli na wschód. Już nie pędzono ich tak ostro, jak świtem, nie zmuszano do biegu. Bynajmniej nie z litości ani z kompasji. Dwoje osób – starszy mężczyzna i niemłoda kobieta – padło i nie mogło wstać, choć ludokradcy nie żałowali batów i kopniaków. Kolumnę gnano dalej, Reynevan nie widział więc, co się z parą stało, ale przeczucia miał bardzo złe. Słyszał gniewny głos Pryszczatego, odsądzającego hejtmana Jelinka od czci i wiary za dostarczenie "starych trupów" i klnącego swych podwładnych od ostatnich za to, że "marnują towar". Skutkiem incydentu pozwolono im iść wolniej. I smagano rzadziej. Reynevan kulał, odbił piętę, od dawna nie pokonywał pieszo podobnie dużych dystansów. Po jego prawicy dyszał w dybach młody człowiek, jego rówieśnik. Ów już w nocy, będąc zdecydowanie mniej otępiały od reszty, urywanymi zdaniami przedstawił się jako towarzysz rzemiosła stolarskiego z Jaromierza, idący na wandr – słowo to oznaczało mającą doskonalić w zawodzie wędrówkę.
Zmierzającego z Jiczyna do Żytawy napadli i schwytali martahuzi. Łykając łzy, czeladnik błagał Reynevana, by, jeśli cudem jakimś uda mu się wywinąć, powiadomił o jego losie Alżbietę, córę mistrza Rużiczki, jaromierskiego krawca. Deklarował, że jeśli on ocaleje, uwiadomi wskazaną osobę. Reynevan nie wskazał nikogo. Nie miał zaufania. I nie wierzył w cuda. Szli wąwozami, lasami, przez dukty wśród cienistych bukowin, wśród zielonych świerków, wśród grup jaworów, jesionów i wiązów. Mijali smukłe przydrożne jesienne brzozy krasawice, piękne niczym przyodziane w złotogłów królewny. Widok, zaprawdę, mógł cieszyć oczy i napawać duszę radością. Jakoś nie cieszył. Ani nie napawał.
Słońce pokonało już spory odcinek drogi do zenitu, gdy od czoła kolumny rozległy się okrzyki i rżenie koni. Serce Reynevana skoczyło w piersi na widok zbrojnych w kapalinach, kolczych kapturach i wiśniowych tunikach. Przykrym, boleśnie przykrym okazał się więc widok Pryszczatego, ściskającego w wylewnym powitaniu prawicę dowodzącego zbrojnymi dziesiętnika. Spotkanie oczywistych znajomków miało miejsce na rozdrożu, z którego wzmocniona eskorta popędziła kolumnę w kierunku południowym. Rychło skończyła się knieja, las zrzedł, piaszczysta dróżka zaczęła wić się wśród skał o fantastycznych kształtach. Stojące wysoko słońce przyświecało zza sunących po błękicie kumulusów. Nagle cel ich drogi stał się widoczny. Widoczny jak na dłoni. Oczywisty. – Czy to… – jęknął Reynevan, usiłując odsunąć od obtartej szyi kant deski dybów. – Czy to jest… – Ano… – potwierdził ponuro towarzysz rzemiosła stolarskiego. – Pewnikiem… – Troski… – zajęczał ktoś za ich plecami. – Zamek Troski… Boże, miej nas w opiece… Z porosłego rzadkim lasem wzgórza sterczała samotna, dziwaczna, dwuroga skała, jak czarcia głowa, jak sterczące uszy utajonego wilczura. Skała – Reynevan nie wiedział o tym i wiedzieć nie mógł – była stężałą magmą, wynurzonym wylewem wulkanicznego bazaltu. Ekstrawagancka w pejzażu, dominująca nad okolicą opoka siłą rzeczy wpadła komuś w oko jako naturalny fundament dla warowni. Tym kimś – to akurat Reynevan wiedział, przed wyprawą zdobył trochę informacji – był sławny Czeniek z Vartenberka, za króla Wacława burgrabia praski. Najęty przez Czeńka budowniczy zręcznie wykorzystał wulkaniczny relikt: wtopił właściwy zamek w siodło między bazaltowymi rogami, na samych rogach zaś umieścił wieże. Wyższa z nich, pobudowana na wschodnim rogu, smuklejsza i czwórgranna, nosiła nazwę Panny. Zachodnią, niższą, pękatą i pięcioboką, nazwano Babą. W roku 1424 – panem zamku był już wówczas Otto de Bergow, zawzięty wróg i okrutny prześladowca przyjmujących z Kielicha – zamek obiegli rozwścieczeni taboryci. Nie pomógł jednak długotrwały ostrzał z katapult i bombard, niepowodzeniem skończył się szturm, Boży bojownicy musieli odstąpić. Od tamtej pory Troski uznano za nie do zdobycia. De Bergow puszył się zaś i dalej gnębił okolicznych husytów żelazem, ogniem i strykiem. – Nuże tam! – krzyknął od czoła Pryszczaty. – Zamek przed nami! Popędźcie no te świnie pod górę, niech zaczną żywiej kulasami przebierać! Świsnęły baty. Posypały się razy i klątwy.
Wpędzono ich przez wąską bramę na ogrodzone murami, zwężające się ku stronie zachodniej przedzamcze, pogrążone w cieniu muru zamku górnego. Spędzonym w cwinger zdjęto dyby. Reynevan zdrętwiałą ręką zmacał kark i stwierdził, że ma otarty do krwi. Towarzysz stolarski zaczął coś do niego mówić, urwał z krzykiem, gdy rzemień bata spadł mu na plecy. – Ustawić się, psia! – zaryczał Pryszczaty. – Stać! I ni pary z gęby! Szturchani i popychani ustawili się pod murem. Było ich, Reynevan dopiero teraz mógł dokładnie policzyć, wraz z nim osób trzydzieści i trzy, w tym siedem kobiet, czterech starców i trzech wyrostków gołowąsów. Ani starcy, ani chłopcy nie sprawiali wrażenia nadających się do niewolniczej pracy. Dziwiło, że byli wśród schwytanych. Na dalsze zdziwienia zabrakło czasu.