Z przedzamcza do wiodącej na górny zamek bramy można było się dostać po drewnianych, częściowo zadaszonych schodach. Po schodach tych schodziła właśnie grupa bogato odzianych mężczyzn. Powitani w dole przez kapitana straży i kilku burgmanów, mężczyźni zbliżyli się. – I cóż tu mamy, Hurkovec? – zaciekawił się idący na czele postawny mąż z jasnym wąsem. Nie ulegało wątpliwości, kim był – luźny haqueton zdobił motyw uskrzydlonej ryby, godło rodu Bergowów. Mężczyzną był pan zamku Troski, Otto de Bergow we własnej osobie. – Cóż tu mamy? – powtórzył. – Paru chłopków, paru żebraków, parę bab i parę dzieci. Zda mi się, Hurkovec, żeśmy sobie już poprzednio pewne rzeczy wyjaśnili. Miałeś mi, huncwocie jeden, dostarczać husytów. Husytów, nie przypadkowo połapanych wieśniaków. Czy ty myślisz, że będę ci płacił za wieśniaków? Pewnie zresztą większością moich własnych? – Niech mnie Pambu skarżę – Pryszczaty walnął się w pierś, skłonił nisko. – Niechaj jutra nie doczekam, jaśnie wielmożny panie! To są husyci, najprawdziwsi husyci. Jeden w jednego heretyckie ścierwa, najprawdziwsze husynsyny. – Nie wyglądają – ocenił drugi rycerz, młody i przystojny, w przypominającej dzwonek czapce na utrefionych włosach. Każda niemal krawędź jego ubioru powycinana była, jak kazała moda, w zaokrąglone ząbki. – Nie wyglądają – powtórzył, podchodząc i zasłaniając nos ząbkowanym mankietem. – Ale zapytajmy dla porządku. Hej, babo! Coś za jedna? Czcisz Husa jako swego boga? – Ja niewinna! Panie dobry! Jam wdowa ubożuchna!
– A ty, chłopie? Przyjmujesz komunię sposobem oboim?
– Ja nie winien! Pomiłujcie!
– Łżą, jaśnie panie – zapewnił w ukłonach Pryszczaty.
– Łżą, kacerskie ryje, skórę chcący ocalić. Wy na ich miejscu nie łgalibyście? Przystojny spojrzał na niego z morderczą pogardą, wyglądało, zdzieli za sugestię pięścią. Ale ograniczył się do splunięcia. Po czym odwrócił się do de Bergowa. I do stojącego obok starszego rycerza w pikowanym wamsie, o dostojnym obliczu i dumnie wydętych ustach. Tego Reynevan widział już gdzieś, przysiągłby. Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że tego w dzwonkowej czapce widział już też. – Nie wiem, doprawdy nie wiem, cny panie Ottonie zwrócił się ów dostojny do de Bergowa, rozkładając ręce. – Mamy zlecenia od patrycjatów Sześciu Miast. U mnie złożył zamówienie Budziszyn. Tu obecny pan Hartung von Klux z Czochy reprezentuje interesy Zgorzelca, pan Lutpold von Kóckeritz, którego tylko patrzeć: Lubija. Ale nasze zamówienia opiewają na husytów. Nie na jakąś przygodną a żalu godną hołotę. Otto de Bergow wzruszył ramionami.
– Cóż ja mam wam rzec, cny panie Lotarze von Gersdorf? – zapytał. – Chyba tylko jedno: przygodna hołota, nim spłonie na stosach w Budziszynie czy Zgorzelcu, będzie wołać o litość po czesku. Jak najprawdziwsi husyci. Nie do odróżnienia. Lotar Gersdorf pokiwał głową ze zrozumieniem i w uznaniu dla logiki. A Reynevan pamiętał już, gdzie i kiedy go widział, jego i przystojnego, powycinanego w ząbki Hartunga von Klux w czapce przypominającej dzwonek. Widział ich obu przed dwoma laty. W Ziębicach. Na turnieju w dniu święta Narodzin Marii Panny. Gersdorf, Klux i kilku innych rycerzy odeszło na bok, by się naradzić. Jeńców podeszli pooglądać kolejni, do tej pory milczący. Dwaj żadnymi godłami się nie wyróżniali, trzeci, odziany najbogaciej, miał na wamsie tarczę sześciokrotnie dzieloną w słup na pasy srebrne i czerwone, łatwy do identyfikacji herb Schaffów. Goczego Schaffa, pana na Gryfie, Reynevan też pamiętał z ziębickiego turnieju. Obecnym na Troskach musiał być więc jego brat Janko, dziedzic i pan zamku Chojnik.
Od strony bramy i strażnicy rozległ się szczęk i łomot kopyt, na dziedziniec przedzamcza wtoczył się poczet zbrojnych. Na czele podążało dwóch heroldów. Jeden, odziany na biało, niósł błękitną chorągiew z trzema srebrnymi liliami. Na żółtej chorągwi drugiego herolda widniał czerwony jeleni róg. Reynevan z trudem przełknął ślinę. Znał ten herb. Znajomych przybywało. Nowo przybyli zatrzymali konie, zsiedli, niedbale rzuciwszy wodze zdyszanym pachołkom, podeszli do pana zamku, skłonili się z szacunkiem, ale dumnie. W siodle, prócz knechtów i strzelców, został tylko młody pazik w wielkim berecie z trzema strusimi piórami. Nie bacząc, że będzie uznany za sowizdrzała, filuta i głupka, pazik obracał koniem, zmuszając go do pląsów i tanecznych kroków. Podkowy dzwoniły na bruku. – Panie de Bergow. Witamy i pozdrawiamy!
– Panie von Biberstein, panie von Kóckeritz. Gość w dom, Bóg w dom. – Pozwólcie: pana Kóckeritzowi i moi rycerze i klienci: pan Mikulasz Dachs, pan Henryk Zeband, pan Wilrych von Liebenthal, Piotr Nimpcz, Jan Waldau, Reinhold Temritz. Zdążyliśmy na ucztę? – I na ucztę, i na interesy.
– Widzę, widzę – Ulryk von Biberstein, pan na Frydlandzie, obrzucił okiem stojących pod murem jeńców. Acz widok marny wielce. Chyba że to resztki, że już nam Sześć Miast co lepszy towar podebrało. Witam, panie Gersdorf. Panie Klux. Panie Schaff. Jak tam? Targ już ubity? – Jeszcze nie.
– Dalejże więc ubijać – zatarł dłonie Biberstein. – I na ucztę, na ucztę! Na świętego Dionizego! Pić się chce jak diabli! – Temu – skinął na paziów Otto de Bergow – łatwo zaradzimy. Przybyły z panem na Frydlandzie Mikulasz Dachs Reynevan pamiętał z relacji husyckich hejtmanów, że był to klient Bibersteinów – wrócił, dokonawszy oględzin ustawionych pod murem jeńców. Jego mina mówiła wiele. A czego nie mówiła, dopowiedziało kręcenie głową. – Baczę, coraz to gorzej – skomentował Biberstein, biorąc z rąk pachołka wielki puchar. – Coraz to gorszy oferujesz waść towar, panie Ottonie, coraz to pośledniejszą jakość. Widno, znak to czasów, signum temporis, jak mawia mój kapelan. Cóż, jaka praca, taka płaca, pogadajmy więc o cenach. W Roku Pańskim 1419 za złapanego i przeznaczonego na kaźń husytę płacono w Kutnej Horze kopę groszy, za heretyckiego kaznodzieję pięć kóp… – Ale wtedy podaż była większa – przerwał mu de Bergow. – W roku dziewiętnastym o złapanego husytę nie było trudno, katolicy zwyciężali. Dziś husyci górą, a katolicy cięgi zbierają, tedy husycki jeniec rzecz rzadka, prawdziwie rarytetna. Więc i droga. A panowie z landfrydów sami zawyżają ceny, tworzą precedensy. Ołdrzych z Rożmberka płaci po sto pięćdziesiąt kóp groszy okupu. Po bitwie tachowskiej Bawarzy i Sasi płacili za swoich nawet więcej. I po dwieście kóp za głowę. – Przysłuchuję się – podszedł i dumnie zadarł głowę Lotar Gersdorf – i zaiste nie wiem, jam zgłupiał czy wy. Pan z Rożmberka i Niemcy płacili za panów, za szlachtę, za rycerzy. A nam kogoście tu na targ postawili? Dziadów jakichś kalwaryjskich! Nuże, schwytajcie i zaoferujcie mi tu Rohacza z Dube, dajcie mi Ambroża, Kralovca, braci Zmrzlików, Jana Czernina, Kolucha, Czapka z San. Na nich nie pożałuję srebra. Ale na tych tam obszczańców marnotrawić go nie myślę. Co mi po obszczańcach? – Ci obszczańcy – nie spuścił wzroku de Bergow – na stosach będą po czesku krzyczeć i o litość wołać. O to wszak idzie, nie? – O to – przytaknął zimno Biberstein. – W miastach u nas ludzie trzęsą się ze strachu przed Czechami, panikują. Pamiętają, co było w maju. – Jako żywo – potwierdził ponuro Lutpold Kóckeritz. – Przyjrzeli się husytom z murów mieszkańcy Frydlandu, Żytawy, Zgorzelca i Lwówka. Ale choć te miasta obroniły się, zwycięsko odparły szturmy, ludzie milkną ze zgrozy, ilekroć napomknie kto o strasznym losie Ostritz, Bernstadtu, Lubania, Złotoryi. Trzeba pokazać tym ludziom coś, co ducha podniesie. Najlepiej to, jak Czecha husytę na szafocie sprawiają. Nuże więc, Ottonie, nazwijcie cenę. Będzie rozsądna, poddam rozwadze… Hola! Hola! Dzierżże tę kobyłę na wodzy, Douce! – Pazik, ów czwaniący koniem chłopiec w berecie z piórami, podkłusował do grupy tak ostro, że omal rycerzy nie poroztrącał. Na podobny popis żaden pazik, giermek ani junkier nie poważyłby się, świadom konsekwencji, w tym bizuna. Pazik, o którym mowa, konsekwencji ewidentnie się nie lękał. Prawdopodobnie dlatego, że nie był pazikiem. Spod zawadiacko przekrzywionego beretu spoglądały na rycerzy śmiałe do bezczelności oczy o barwie wód górskiego jeziora, obramowane długimi chyba na pół cala rzęsami. Drapieżnie zadarty nos kłócił się nieco z blond loczkami, rumianymi jagodami i usteczkami aniołka, ale całość i tak przyprawiała o dziwne jakieś uczucie w okolicy, którą poeci eufemistycznie zwali circa pectora. Licząca lat najwyżej piętnaście dziewczyna miała na sobie białą mereżkowaną bluzkę i kamizelę ze szkarłatnego atłasu. Męski kubrak z sobolowym kołnierzem nosiła sposobem najnowszej mody – przełożywszy ręce przez otwarte szwy boczne tak, by rękawy zwisały luźno na plecy, w galopie powiewały zaś malowniczo. – Pozwólcie, cni panowie – przedstawił z lekkim przekąsem Lutpold Kóckeritz – ten tu oto kuglujący koniem błazenek to moja siostrzenica, szlachetnie urodzona panna Douce von Pack. Rycerze – wszyscy, nie wyłączając starszych i dostojnych – milczeli i wybałuszali oczy. Douce von Pack obróciła wierzchowca, zgrabną skarogniadą klacz. – Obiecałeś, wujaszku – powiedziała głośno. Głos miała niezbyt przyjemny. Niwelujący – nie u wszystkich urok i wywołany pierwszym wrażeniem efekt. – Obiecałem, to i dotrzymam – zmarszczył brwi Kóckeritz. – Miejże cierpliwość. Nie przystoi… – Obiecałeś, obiecałeś! Chcę teraz, zaraz! Nudzę się!