– Piekło i szatani! Dobrze więc. Dostaniesz jednego. Wybierz sobie. Panie Ottonie, jednego spośród owych biorę. Bez targów. Jaką cenę nazwiecie, taką płacę. Rozliczym się na końcu. Obiecałem dziewce podarować, a sami baczycie, jak to kaprysi… Niech tedy kosztuje, co chce… De Bergow oderwał wzrok od uda dziewczyny, zachrząkał, pojąwszy wreszcie, w czym rzecz. – Nic nie kosztuje – skłonił się. – Niechaj będzie ode mnie w podarku. W hołdzie dla urody i wdzięku. Proszę sobie wybrać, mościa panno. Douce von Pack odkłoniła się z siodła i uśmiechnęła. Z wdziękiem iście zabójczym. Potem przedefilowała przed oniemiałymi rycerzami, zmuszając klacz do drobnych kroczków. Podjechała przed jeńców. – Ten!
Uczyniła ślub, pomyślał Reynevan, patrząc, jak pachołcy wyciągają przed szereg czeladnika z Jaromierza. Ślubowała dobroczynność, przyrzekła kogoś uwolnić. Stolarczykowi się udało. Istny cud… A można było przez niego dać znać Szarlejowi. Szkoda… – Uciekaj – syknęła dziewczyna, schylając się z kulbaki i wskazując bramę. – Biegnij! – Nie! – krzykną) Reynevan, pojmując raptownie. Nie bieg… Jeden z martahuzów uderzył go na odlew. A towarzysz rzemiosła stolarskiego puścił się biegiem przez dziedziniec. Biegł szybko. Ale nie dobiegł daleko. Douce von Pack w cwale wyrwała oszczep jednemu z konnych knechtów, dognała czeladnika przy samej niemal bramie, miotnęła w pełnym biegu, mocno, z ramienia. Oszczep trafił w środek pleców, między łopatki, grot wyszedł pod mostkiem w gejzerze krwi. Czeladnik padł, wierzgnął nogami, zwinął się, znieruchomiał. Dziewczyna obojętnie zatoczyła koniem, przedefilowała przez dziedziniec. Podkowy rytmicznie dzwoniły o kamienne płyty. – Ona tak zawsze? – zaciekawił się, ale zimno, Ulryk Biberstein. – Wrodzone? – spytał wcale nie cieplej Lotar Gersdorf. – Czy nabyte?
– Posyłać by w bór, na dziki – odchrząknął Janko Schaff. – Wtedy, co ubije, zawszeć mięso… – Jej – nasępił się Kóckeritz – dziki dawno się znudziły. Dzisiejsza młodzież… Ale cóż robić, krewniaczka… Douce von Pack podkłusowała bliżej. Na tyle blisko, by zobaczyli wyraz jej oczu.
– Chcę jeszcze jednego, wujaszku – powiedziała, napierając kroczem na łęk. – Jeszcze jednego. Kóckeritz nasępił się jeszcze bardziej, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć, uprzedził go Hartung Klux. Pan na zamku Czocha wciąż wpatrywał się w Douce jak urzeczony. Teraz wystąpił, zdjął dzwonkową czapkę, skłonił się głęboko. – Zaszczyconym będę – przemówił – mogąc ofiarować szlachetnej pannie to, o co prosi. W hołdzie dla urody. Panie Ottonie? – Oczywista, oczywista – machnął ręką de Bergow. Proszę sobie wybrać. Rozliczym się później. Stojące za Reynevanem kobiety zaczęły płakać. A on wiedział. Zanim jeszcze owiała go para z końskich nozdrzy. Zanim zobaczył nad sobą oczy. Koloru toni górskiego jeziora. Piękne. Urzekające. I absolutnie nieludzkie. – Ten.
– Ten jest drogi – odważył się zgięty w ukłonie Pryszczaty. – Najdroższy… To znaczny jest husyt, dlatego i cena znaczna… – Nie z tobą, chmyzie – zacisnął szczęki Klux – tarżyć będę, nie ty będziesz ceny nazywał. A ja dla tej panny każdą zapłacę. Bierzcie go! Knechci wywlekli Reynevana, wypchnęli wprost przed pierś skarogniadej klaczy i bogaty, szyty złotem napierśnik. – Biegnij.
– Nie.
– Hardy się znalazł? – Douce von Pack schyliła się z kulbaki, przeszyła go wzrokiem. – Nie pobiegniesz? To stój. Myślisz, że to dla mnie jakaś różnica? Najadę i dźgnę. Ale o zakład idę, że nie dostoisz, że będziesz zmykał w podskokach. A wtedy zapłacisz za hardy pysk. Skłuję jak świnię!
– Czterdzieści kóp groszy? – ryknął nagle de Bergow. – Czterdzieści kóp? Chyba cię pojebało, Hurkovec! Wszy ci chyba wszystek rozum ze łba głupiego wyssały! Chybaś ze szczętem zdurniał, albo mnie masz za durnia! Jeśli to pierwsze, to cię jeno wysmagać każę, jeśli drugie, jak psa powieszę! – Znaczny husyt… – zastękał Pryszczaty. – Po temu i cena… Ale potargować możem… – Ja dam – odezwał się niespodzianie Janko Schaff za niego czterdzieści kóp bez targów. Ale nie w podarku żadnym. Przed panny Packówny urodą czoło chylę, ale niechaj sobie zażga kogo drugiego. Tego żywym i zdrowym chcę. – Z czego wynika – wziął się pod boki Kockeritz – że wiesz, panie Schaff, kto on zacz. I ile jest wart. I wiedzą tą nie podzielisz się, hę? – Nie musi – rzekł Lotar Gersdorf. – Bo ja też wiem, kto to jest. Poznaję go. To Ślązak, Reinmar von Bielau. Czarownik pono. Alchemik. Do tego heretyk i husycki szpieg. W Ziębicach na życie księcia Jana próbował się targnąć, byłem przy tym. Pono przez husytów do tej zbrodni najęty, ale ja skorzej tym ucho dam, co mówią, że to z zazdrości szalonej, że poszło o niewiastę. Jak było, czart wie, ale fakt, że poszukują tego Bielaua po całym Śląsku. I pewnie zapłacić za ujętego obiecali, skoro pan Janko bez targów czterdzieści kóp dać gotów lekką ręką. Ale nic z tego, nic z tego. Husycki szpieg pięknie ozdobi szafot na budziszyńskim rynku, piękna będzie kaźń. Ludziska z daleka zjadą, by popatrzeć. Przebijam twą cenę, Schaff. Budziszyn, panowie, daje pięćdziesiąt! – Co robi – przemówił wolno i dobitnie de Bergow na moim zamku czarownik, husycki szpieg i najemny morderca? Z czyjego tu przybył poduszczenia? Hę? – Ja wcześniej – Hartung Klux jakby go nie słyszał ofiarowałem tego waszego Ślązaka pannie Douce w podarku. I zapłacę… – Wątpię – przerwał Gersdorf. – Nie masz tyle grosza.
– Tu o cześć moją idzie i o honor rycerski! – ryknął Klux. – Krew i życie dać za to gotowym, a co dopiero pięćdziesiąt grzywien! Tyle zresztą łatwo najdę!